George ‘Fully’ Fullwood: Duchowy Syndykat

0
1217

W ubiegłym roku Na Ostróda Reggae Festival wystąpiła grupa o nazwie Tosh Meets Marley, ale myliłby się każdy, kto myślałby, że mamy do czynienia ze zwykłym cover bandem. Trzon grupy stanowią legendy muzyki jamajskiej – George „Fully” Fullwood i Tony Chin – muzycy składu Soul Syndicate, z którym uczestniczyli w setkach sesji nagraniowych i tworzyli historię reggae. O dziejach Soul Syndicate i ponad 40 latach na scenie opowiada nam basista grupy Fully Fullwood.

Grzesiek „manfas” Kuzka
Krzysiek Wysocki

 

Porozmawiajmy najpierw o starych czasach i o wczesnych latach w Greenwich Farm. Jak doszło do tego, że w twoim życiu pojawiła się muzyka?
O mój Boże, to było tak dawno temu (śmiech). Zacząłem jako mały dzieciak, miałem 6 albo 7 lat, kiedy zacząłem grać. Muzykę miałem we krwi już od dnia narodzin.

Twoja pierwsza grupa nazywał się Rhythm Raiders. Nagraliście coś w studio, czy byliście tylko zespołem koncertowym?
Rhythm Raiders powstało, kiedy nadal byliśmy dzieciakami. Na początku byłem tylko ja i jeszcze dwóch innych chłopaków – Meggy i Elgin, potem dołączył do nas Tony [Chin – przyp. red.] i było nas czterech. Nie zarejestrowaliśmy żadnego materiału, po prostu graliśmy trochę po mieście. Nagrywanie zaczęło się, kiedy Rhythm Raiders przekształciło się w Soul Syndicate.

Kiedy zaczęliście grać jako Soul Syndicate? Kto był w pierwszym składzie grupy?
Syndicate powstał około roku 1964, tak mi się wydaje. Oryginalny skąd wyłonił się z Rhythm Riders – był tam Tony Chin. Teraz naszym głównym wokalistą jest Donovan Careless, ale naszym pierwszym wokalistą był Cleon Douglas. Na bębnach grał Leroy „Horsemouth” Wallace, którego później zastąpił Santa Davis. Jakieś 6 lat później, kiedy Chinna nauczył się grać na gitarze, też ściągnąłem do grupy. Graliśmy coraz więcej i zaczęły się pierwsze sesje nagraniowe. Nagrywaliśmy z wszystkim wielkimi artystami na Jamajce, łącznie z oryginalnym składem The Wailers – Bobem, Bunnym i Peterem. Pracowaliśmy z 99% jamajskich artystów.

Skoro już mowa o The Wailers, nagrywaliście z nimi u Lee Perry’ego. Podobno Perry nie był zadowolony z waszej wersji „Duppy Conqueror”…
Lee Perry miał swoją grupę – The Upsetters, ale sprawa wyglądała tak, że oryginalną wersję „Duppy Conqueror” nagraliśmy my. Podczas tej sesji zarejestrowaliśmy parę innych numerów, m.in. „Sun Is Shining” i właśnie rytm, który miał być wykorzystany w „Duppy Conqueror”. Lee Perry miał inną wizję tego numeru, ale nasz riddim wykorzystał później do numeru o gliniarzu, który został nazwany „Mr. Brown”.

W latach 70. nagrywaliście też z Niney The Observerem…
Tak, w pierwszej połowie lat 70. nagrywaliśmy z rożnymi producentami – w Randy’s, dla Philla Pratta, dla Bunny’ego Lee. Niney kręcił się w pobliżu studiów, gdzie nagrywaliśmy. Wtedy sam jeszcze nie był producentem, po prostu sprzedawał płyty. Byliśmy wtedy bardzo popularni, byliśmy zespołem sesyjnym numer 1 na Jamajce. Niney chciał spróbować swoich sił jako producent, nagrać własne piosenki. Przyszedł do mojego domu i spytał, czy nie zagralibyśmy dla niego. Zgodziliśmy, poszliśmy do studia się i nagraliśmy tam około 9 numerów. Jak tylko nagraliśmy ostatni numer, Niney ulotnił się razem z nagraniami nie płacąc nam nawet złamanego centa. Byliśmy wkurzeni, chcieliśmy go pobić, szukaliśmy go po całym mieście, ale nigdzie nie mogliśmy go znaleźć (śmiech). Po miesiącu okazało się, że jedna z piosenek nagranych podczas tej sesji – „Blood & Fire”, stała się wielkim hitem i pewnego dnia zobaczyłem Niney’ego stojącego pod brama mojego domu w Greenwich Farm. Wybiegłem żeby go pobić, a on się na mnie rzucił, żeby mnie uciskać i zaczął się śmiać. Zawołałem: ‘Niney, z czego się śmiejesz, gdzie są moje pieniądze?!’, Niney wyjął wtedy gruby plik banknotów i dał mi pieniądze, które był nam winien. Znów zaczęliśmy dla niego grać i nasze relacje z Nineym były wspaniałe. Zagraliśmy w 90% piosenek, które nagrał dla niego Dennis Brown, graliśmy też w jednej z pierwszych piosenek młodego Michaela Rose’a, pierwszej wersji „Guess Who’s Coming To Dinner”.

Dla Bunny’ego Lee nagrywaliście jako The Aggrovators. Jak stworzyliście styl flying cymbals?
Cóż, producenci oczekują od ciebie pewnego brzmienia, ale nie znają się na muzyce, nie wiedzą jak to wyrazić. Bunny’ego znaliśmy od dawna, bo był pierwszym producentem, z którym weszliśmy do studia.  Flying cymbals narodziło się z eksperymentów Santa Davisa z graniem na perkusji, specjalny rodzaj uderzeń – tssss….tssss….tssss. Wykorzystaliśmy to w numerze Johnny’ego Clarke’a „None Shall Escape The Judgement”. To była wielka sprawa, cała Jamajka pokochała to brzmienie. Każdy producent na Jamajce szukał czegoś, co uczyni jego brzmienie oryginalnym. Ja grałem na basie dosyć wysokie tony, możecie to usłyszeć w wielu piosenkach Maxa Romeo z tamtego czasu. Po prostu eksperymentowaliśmy.

Byliście bardzo popularni, ale w 1975 roku pałeczkę przejęli The Revolutionaries. Była między wami jakaś rywalizacja?
Nie, bo The Revolutionaries byli w takiej samej sytuacji jak my. Kiedy jesteś producentem na Jamajce, chcesz się wyróżnić, więc wynajmujesz paru muzyków na sesję i nadajesz im nazwę. Poszczególni muzycy nigdy nie byli wymieniani jak twórcy, liczyła się nazwa grupy. Kiedy grałeś dla danego producenta, przyjmowałeś charakterystyczną dla niego tożsamość, coś jak logo. Dla Bunny’ego graliśmy jako The Aggrovators. Nie było żadnego konfliktu, bo wszyscy byliśmy częścią tego samego zjawiska. Jeśli zobaczycie film „Word, Sound & Power”, to dowiecie się dla ilu różnych producentów i labeli nagrywaliśmy pod różnymi nazwami. Jako Sould Syndiacte nagraliśmy więcej klasycznych hitów niż jakikolwiek inny zespół na Jamajce. Dziś tego dowiedziemy (śmiech).

W drugiej połowie lat 70. współpracowałeś z producentem Bertramem Brownem w Greenwich Farm…
Tak, razem z Bertramem Brownem nagrywałem dla jego labelu z Greenwich Farm, który nazywał się Freedom Sounds. Wtedy też sam zacząłem śpiewać, nigdy wcześniej tego nie robiłem, grałem tylko na basie. Nagrania z Freedom Sounds cieszyły się dużą popularnością. Większość najbardziej korzennych hitów tego czasu wyszła z Freedom Sounds – piosenki Roda Taylora, mojego przyjaciela Prince’a Alli, Phillipa Frazera. Jak zapewne wiecie, Bertram Brown zmarł niedawno.

Pod koniec lat 70. jak wielu jamajskich artystów opuściłeś Jamajkę. Jakie były tego powody?
Cóż, zawsze dążyłem do sprawdzania swoich możliwości. Lubię jazz, lubię blues, muzykę klasyczną, chciałem grać te gatunki, bo uwielbiam je. Nawet jamajskie reggae się na nich opiera. Najpierw, gdy razem z Tapperem Zukie pojechaliśmy do Anglii, zacząłem rozwijać swoją kreatywność na polu jazzu, grałem jazz i blues. Poza tym powodem wyjazdu była polityka. Pod koniec lat 70. zbliżał się na Jamajce czas wyborów, zaczęła się kampania, a na ulicach trwały walki, ginęli ludzie. Nie mogliśmy swobodnie przyjeżdżać do studia, żeby nagrywać. Nie można było dostać się do Channel One. Nie było bezpiecznie, czułem dyskomfort. Dlatego też zdecydowałem się wyjechać, ale muzyka była we mnie, więc mimo tego, że się rozjechaliśmy po świecie, to czasami się spotykaliśmy, żeby razem pograć.

Jak wyglądała twoja kariera w latach 80. i 90?
Nagrywałem wtedy dla różnych ludzi. Około roku 1981 Peter Tosh, którego znaliśmy już wcześniej, zaprosił nas do Londynu, bo formował swój nowy backing band – Word Sound & Power i jeździliśmy z nim po świecie aż do jego tragicznej śmierci. W latach 80–tych nagrywałem jazz, muzykę akustyczną, byłem zaangażowany w różne projekty. Reggae było cały czas moją miłością. W Brazylii wyprodukowałem dwa albumy, w tym z grupą Tribo de Jah. Wciąż nagrywam, wciąż produkuję, mam małe studio w domu.

Obecnie współtworzysz projekt Tosh Meets Marley, ale pojawiają się głosy, że muzycy tej klasy co wy powinni grać swoje własne kompozycje a nie covery. Co o tym sądzisz?
(mówi Mark Miller, manager zespołu) – To nie jest cover band i nigdy nim nie był, to nie jest właściwe określenie tego, co robią. Fully i Tony grali z Bobem Marleyem, grali z Peterem Toshem, grali ze wszystkimi wielkimi ze świata reggae – oni to robili oryginalnie. Jest wiele grup, które działają w ten sposób: „Ok., jesteśmy grupą reggae, zagrajmy coś Boba Marleya”. Tutaj mamy ludzi, którzy grali w oryginalnych nagraniach Marleya i Tosha – tego nie można nazwać coverowaniem, Oczywiście wielu ludziom to się kojarzy z cover bandem. Naszym celem jest przedstawienie muzyki Boba i Petera takiej, jaką była, ale dziś wieczorem usłyszcie też trochę nowej muzyki, z nowego albumu.
(Fully) – Musicie też pamiętać o tym, że Bob i Peter zmarli wiele lat temu, a na koncert przychodzą dzieciaki, które nigdy nie miały okazji posłuchać ich na żywo. Dla nich to okazja usłyszeć tę muzykę w postaci najbardziej zbliżonej do oryginału i to właśnie chcemy zaprezentować ludziom. Oczywiście mamy własną muzykę, ale dziś chcemy przedstawić pewien specjalny show.
(Mark Miller) – Wyjaśnię to tak – ludzie przychodząc na ten występ, spotkają się z żyjącą historią.

Materiał ukazał się w magazynie Free Colours nr 14.

Autorzy są członkiami kolektywu Fatty Fatty. Więcej o nim tutaj:
https://www.facebook.com/Fatty-Fatty-296122517107924/?fref=ts

DODAJ KOMENTARZ