Gdyby zorganizować plebiscyt, w czyich teledyskach występują najbardziej seksowne dziewczyny, pewnie by wygrał. Podejrzewam też, że na dobrze nagłośnionych koncertach jego niski głos wywołuje drganie najbardziej intymnych kobiecych mięśni. Gdyby posiadał tylko te dwie zalety (no bo przecież to nie wady), to Shaggy pojawiłby się ewentualnie w dziale recenzje, gdzie zostałby straszliwie zrugany jako dancehallowe popłuczyny. Szkopuł jednak w tym, że pod tą całą otoczką playboya kryje się gość z wokalnymi umiejętnościami graniczącymi o reggae maestrię.
Tekst: Jarosław Hejenkowski
Jest jednym z niewielu przypadków artystów, którzy przybrali pseudonim od jakiejś filmowej postaci (co na Jamajce jest bardzo popularne) i stali się sławniejsi od pierwowzoru. Sztuka ta nie udała się wokalistom pokroju Charlie Chaplina czy Clintowi Eastwoodowi. Jemu tak. Pewnie pamiętacie kreskówkę o tchórzliwym i skretyniałym psie Scooby Doo. Shaggy w tym cyklu to ten koleżka, który albo nosi Scooby’ego, albo pies jego, kiedy uciekają przed duchami, przestępcami i innymi paskudztwami.
Lepszy od Enrique
W biografii wokalisty podano tylko, że kolega z podwórka uznał, że jest podobny do tej postaci z kreskówki. Nie sprecyzowano, czy w związku z ciągłym uciekaniem, czy podobieństwem wizualnym. Nawet jednak jeśli było to podobieństwo zewnętrzne, to teraz Shaggy także ucieka. Przed kobietami. Nie tymi, które chcą się z nim przespać, a tymi, z którymi spać już zdążył i ponownie nie ma ochoty. Co prawda pięć lat temu oświadczył, że porzuca swój image jamajskiego kochanka, ale nikt do tych zapewnień nie przywiązywał żadnej wagi.
– Wcześniej miałem bzika na punkcie panienek i uwielbiałem kobiety, ale kto wytrzymałby to 24 godziny na dobę? Teraz jestem w związku z jedną kobietą – zapewniał ojciec dwójki dzieci.
Na pewno tych słów nie potraktowała poważnie choćby Jennifer Love Hewitt, która pół roku później spędziła z nim w hotelu w Monte Carlo kilka namiętnych dni przed ceremonią rozdania World Music Award. Aktorka, która występowała w teledysku Enrique Iglesiasa i odrzuciła zaloty Latynosa, tym razem dała upust uczuciom na całego.
– Jej się zdawało, że nikt nie wie, że jest u niego. Robili jednak za dużo hałasu, a poza tym widziano ją, jak rano wychodziła od niego – mówił dziennikowi „Daily Star” jeden z pracowników hotelu.
To nie on
Zawsze Shaggy może powiedzieć, że „to nie byłem ja”. Tak jak śpiewa to w jednym ze swoich największych przebojów. Właśnie dzięki „It Wasn’t Me” powrócił on niemal z zaświatów, bo wszyscy już zapomnieli o „Boombastic” i „Oh Carolina”.
– To taka stara historia, o której nie chciałem nigdy mówić. Pewnego dnia zadzwonił do mnie znajomy, którego żona odkryła, że ją zdradza. Przez telefon powiedział: „Stary, złapała mnie, nie wiem co mam teraz robić”. A ja mu odparłem: „Powiedz jej tylko, że to nie byłem ja”. To według mnie miało załatwić sprawę. Dla mnie jego wyczyny nie były żadnym problemem, więc trochę z niego pożartowałem – wspomina wokalista.
Co ciekawe, do sławy piosenki przyczynił się zapomniany już przez wszystkich prezenter stacji Kiki FM, który ściągnął piosenkę z Internetu i tak długo grał ją na Hawajach jako power play, że… chwyciło.
Szeregowy Shaggy
Zanim jednak przebierał po koncertach w lecących na niego kociakach, przeszedł drogę podobną do tej, jaką pokonało wielu jego poprzedników. Choć nie do końca identyczną, bo z epizodem batalistycznym. Urodził się w Kingston, ale w wieku 18 lat przeprowadził się z matką do Stanów Zjednoczonych. Zamieszkali na Brooklynie. Tam zaczął występować w sound systemie Gibraltar Musik. Wiele nie zdążył pośpiewać, bo w wieku 20 lat zaciągnął się do marines, jak się tam zwie piechotę morską. Czasowo trafił nieszczególnie. Na Bliskim Wschodzie zaczynał się wielki, trwający do dziś konflikt i wkrótce później
Shaggy nie śpiewał, a wylądował w ramach akcji Pustynna Burza w Kuwejcie.
– W zatoce byliśmy przez pięć miesięcy. Byłem na linii frontowej i chciałem tylko jednego. Wrócić do domu w jednym kawałku. Służba w armii jednak wiele mnie nauczyła. Przede wszystkim pozwoliła ukształtować charakter i stać się mężczyzną – opowiada.Zanim wyjechał na wojnę, artysta miał już na koncie debiut singlowy. Były to utwory „Man a Mi Yard” oraz „Bullet Proof Buddy” nagrane we współpracy z producentem Lloydem „Spidermanem” Campbellem. Kiedy wrócił do Nowego Jorku, dokończył sesję na debiutancki album. Już wtedy współpracował z nim niejaki Rayvon, który światu mocno pokazał się dopiero wiele lat później w przeboju „Angel”.
– Od lat jesteśmy muzycznymi partnerami. Bardzo dobrze się rozumiemy i to wspaniale mieć takiego przyjaciela – mówi wokalista.
Wracając do pierwszych nagrań, strzałem w dziesiątkę okazało się wykonanie piosenki ska z 1958 roku grupy Folks Brothers „Oh Carolina”. Początkowo stała się ona lokalnym hitem, ale w 1992 roku dotarł on do raczkującej wówczas jeszcze angielskiej wytwórni Greensleeves. Świat oszalał nagle na punkcie tej pogodnej piosenki, a przed Shaggym otworzyły się drzwi międzynarodowej kariery. Albumem „Pure Pleasure”, o którym już pamięta mało kto, zainteresowało się wielu ludzi na całym świecie. Przede wszystkim jednak w Wielkiej Brytanii, bo „Karolinka” stała się jednym z najlepiej sprzedających się w historii singli w Anglii. Ciekawostką jest także, że przebój znalazł się na ścieżce dźwiękowej thrillera „Sliver”. O romansie z Sharon Stone media nie pisały. Ale nie można go wykluczyć tym bardziej, że łasy na kobiece dźwięki Shaggy musiał widzieć kilka co bardziej pikantnych scen z jej udziałem.
Ciasne jeansy
Gdyby spodnie mogły mówić, to z rozporka je rozsławiły. Pierwsza to odświeżone „Should I Stay or Should I Go” The Clash. Druga to „Mr Boombastic”. Bo Shaggy okazał się dobrym biznesmenem i zgodził się, aby tytułowy utwór z jego kolejnego krążka stanowił podkład do reklamówki Levisów. Korzyść była obopólna. W jednej chwili Amerykanie oszaleli na punkcie „mista lova lova”, a powiedzonko to do dziś jest jego znakiem rozpoznawczym. Tak popularnym, że któryś z prezenterów radia BBC opublikował w Internecie krótki dialog, w którym naśladując wokalną manierę Jamajczyka zamawia taksówkę. Kobieta w centrali telefonicznej kompletnie zgłupiała, a to naprawdę Shaggy się wygłupia.Na płycie wokalisty także nie zabrakło hitowej przeróbki. Tym razem sukcesem okazał się cover znanego standardu „In the Summertime”. Te dwa hity oraz dobre wyniki sprzedaży całego albumu pozwoliły artyście cieszyć się z nagrody Grammy. Jakiś czas po jej zdobyciu, opromieniony sławą artysta przybył do Polski. Nie zaśpiewał, bo niemal na łeb dzień przed koncertem zwaliły mu się elementy konstrukcji sceny w poznańskiej „Arenie”. Najlepiej jego pobyt nad Wisłą w 1998 roku pamięta Krzysztof KASA Kasowski. Podczas jakiegoś bankietu zauważył murzyna w jeansowej kurteczce tańczącego sobie w rogu sali. Polski wokalista pomyślał, że to jakiś czarnoskóry student przyplątał się tam omyłkowo, więc by go spławić, zażartował po polsku, że pewnie niedługo zamykają akademik. Ten uśmiechnął się i gdzieś sobie poszedł.
– Następnego dnia powiedziano mi, że to nie był żaden student, tylko Shaggy, który był w Polsce na konferencji prasowej. Wybłagałem o spotkanie z nim, żeby go przeprosić. Nic nie pamiętał z tego wieczoru. Dałem mu singla, ale jakoś jego agent do tej pory nie zadzwonił. Może słów nie rozumieją – zastanawia się żartobliwie KASA.
Wąż ambicji
W międzyczasie, zupełnie nieoczekiwanie, dla samego artysty nadszedł czas kryzysu. O którym jednak wszyscy dowiedzieli się znacznie później. Shaggy miał zamiar zakończyć karierę. Denerwowało go zwłaszcza to, że przemysł muzyczny wciąż traktował go jako przemijającą gwiazdkę, a do pasji doprowadzała go konieczność udowadniania na każdym kroku swojego talentu.
– Byłem gotów zebrać wszystkie swoje pieniądze i uciec. Kiedy jednak „Mr Boombastic” odniósł tak duży sukces, twierdziłem, że nic nie zdarza się dwa razy i swoje pięć minut już wykorzystałem. Tym bardziej, że wielu ludzi wciąż powtarzało mi, że jestem gwiazdą jednego przeboju. Mam nadzieję, że teraz zamknąłem im usta – opowiadał w wywiadach.
Albo piętno tego lekceważenia wciąż jednak dawało znać o sobie, a może Shaggy był tak chorobliwe ambitny, bo często miewał do wszystkich wokół pretensje.
– Nigdy jeszcze nie trafiłem na okładkę magazynu „Rolling Stone”, a na uroczystości wręczenia nagród MTV moja muzyka nie otrzymała żadnych nominacji. Nawet nie było dla niej osobnej kategorii. Myślę, że ludzie ciągle patrzą na mnie jak na pewną nowość, chociaż sprzedałem na całym świecie ponad 10 milionów płyt – rozpaczał Shaggy.
„Nie można się pomylić słuchając mojej piosenki. Od razu wiadomo, że to ja. Ten głos zrodził się w okresie, kiedy służyłem w wojsku, gdy wykonywałem te wszystkie żołnierskie przyśpiewki”
Podczas jednej z ceremonii wręczania nagród muzycznych tak wkurzył Jenny Frost z zespołu Atomic Kitten (co można tłumaczyć jako Miauczące Atomówki – dop. red.), że ta oświadczyła, iż przyznaje mu osobistą nagrodę największego przegranego, tak ją zdenerwowało jamajskie narzekanie na brak nagrody mimo kilku nominacji.
„Muzyka reggae jest na pewno uniwersalnym językiem, ale to można powiedzieć o każdej muzyce. Reggae to jednak kultura, styl życia. Z tą muzyką na pewno wiąże się wiele rzeczy, których nie ma w innych gatunkach. Tych, którzy nią żyją, można poznać po ubiorze, poglądach. Idąc na koncert reggae tę specyfikę możesz dosłownie czuć w powietrzu (śmiech)”
W biznesie muzycznym, w jego ocenie, szło mu więc niespecjalnie. Ale odbijał to sobie w branży telewizyjnej. Jego piosenki znalazły się, oprócz wymienionego „Slivera” (To spał z tą Sharon czy nie? – dociekliwa redakcja) na ścieżkach do filmu „Money Train”, gdzie śpiewał przeróbkę piosenki Kena Boothe’a „The Train Is Coming” oraz „Speed II” (A z Sandrą Bullock było coś? – dop. red.). Czyli obrazów w sumie mocno kaszaniastych, ale za to wielce promowanych.Później na rynku pojawiła się przeciętna „Lucky Day” z jednym tylko przebojem „Hey Sexy Lady”. Miał to być nawet taki album quasi konceptualny, bo wokalista utrzymywał, że ten krążek to jego hołd dla kobiet.
– Kiedy spoglądam wstecz na ludzi, którzy mnie ukształtowali, to widzę głównie kobiety. Matka moich dzieci, moja własna matka i wiele innych. Dlaczego więc nie miałbym spłacić długu oddając im hołd – utrzymywał.
Hołd był, eufemistycznie rzecz ujmując, taki sobie. Co tylko utwierdza w przekonaniu, że Shaggy’emu z kobietami wychodzą pewne rzeczy zdecydowanie lepiej, niż poświęcanie im płyt. Wydawało się więc ponownie, że to głupkowaty kolega tchórzliwego psa z kreskówki, a nie wokalista, będzie z tego duetu bardziej popularny. Tak się nie stało. Sprawiła to przełomowa płyta w dorobku artysty. Ważniejsza nawet, niż obsypana nagrodami „Boombastic”.
Zostają po kacu
Gdy dokładnie przesłuchać pierwsze krążki Shaggy’ego, trudno dziwić się sceptycznemu podejściu wielu recenzentów do jego produkcji. To jednak były wesołe i miałkie pioseneczki. Tylko. Nadawały się do posłuchania na plaży nad jeziorem i było pewne, że wyparują rano po opadnięciu piwnego kaca. Po serii medialnych narzekań Mista Lova Lova udowodnił jednak krążkiem „Hot Shot”, że jest wokalistą pełną gębą i tym razem mógł być pewny, że zamknął na długi czas szczekaczki krytyków. O sile płyty po raz pierwszy przestały decydować hity (a były dwa wielkie – „It Wasn’t Me” i „Angel” czerpiący mocno z piosenki z lat 60. „Angel of the Morning”), ale inne utwory. „Freaky Girl” wprowadza nas w klimat dyskotek lat 70., a Shaggy i towarzyszący mu wokalista sprawdzają się tam nie gorzej od Michaela Jacksona z czasów The Jacksons Five. Z kolei „Hope” to kawałek nieomal westernowy. No i jest kilka świetnych tanecznych piosenek typu latynoskiej „Chita Bonita” czy „Luv Me, Luv Me”, która, mimo obecności Janet Jackson (Ciekawe, czy… – dop. red.) światowym hitem nie stała się tylko dlatego, że do promowania wybrano inną (a w teledysku wystąpiła nawet Whoopi Goldberg, która przez całą piosenkę nie wysiadła z taksówki).Przeświadczonych o tym, że Shaggy jest urodzonym malkontentem utwierdziły w ocenie wypowiedzi po sukcesie „Hot Shots”. Mimo że miał on świadomość, że „It Wasn’t Me” (na którym śpiewa razem z Rik Rokiem) stało się hitem dzięki faktowi ściągnięcia kawałka z Internetu przez hawajskiego prezentera, wokalista został głównym krytykantem serwisu Napster. Powszechnie komentowano, że on akurat takie uwagi pod adresem sieci, która go wypromowała, mógłby sobie darować. Bo przecież promując płytę popełniono początkowo błąd wybierając na wiodącego singla niemal dyskotekowy „Dance and Shout”, który okazał się wielką klapą. Dopiero internetowy szperacz radiowy wykazał się większym zmysłem niż cały sztab wielkiej wytwórni płytowej. Za ten album, całkiem zasłużenie, posypały się nagrody. Do nagród w Wielkiej Brytanii siętrochę przyzwyczaił, ale tym razem także w USA nie poskąpiono mu splendorów. Wybierano go najlepszym wokalistą międzynarodowym, czy w kategorii r’n’b. Do zaśpiewania kolędy zaprosiła go także Toni Braxton (Tu nie mamy wątpliwości i zazdrościmy – dop. Red.)
Muzyczna rozbieranka
Ostatni jego krążek pochodzi sprzed dwóch lat. Nigdy nie byłem w knajpie z męskim zrzucaniem ciuchów jako atrakcją. Ale jeśli odbywa się to tak zawodowo, jak na wydanej ponad rok temu „Clothes Drop”, to się poważnie zastanowię. Shaggy zaśpiewał na niej tak, że podejrzewam, iż większość jamajskich nawijaczy nie zdecyduje się już przy nim chwalić umiejętnością śpiewania. Moim zdaniem, swoimi wersjami popularnych wtedy rytmów a następnie uśmiechnął się z pobłażaniem nad zwłokami co najmniej połowy dancehallowych wokalistów. Rok temu w recenzji tej płyty napisałem, że po raz kolejny pokazał się jego fenomen. Bo niby wszyscy wiedzą, jak „to” się robi, ale jakoś niewielu potrafi mu dorównać. Jak „co” się robi? – zapytacie. Odpowiem, że tak się robi nowoczesne reggae – są przeboje, świetne melodie, arcyciekawe zabawy wokalne („Broadway” zaśpiewany z Barringtonem Levy’m jest wyśmienity). Nie ma tylko głębokich tekstów. Ale też Shaggy nigdy nie aspirował do roli walczącego, czy zajmującego się filozofią. Bardziej odpowiada mu status imprezowicza. Tak się jakoś układało, że Mista Lova Lova idealne płyty przeplata słabszymi. Bo przed „Clothes Drop” była „Lucky Day”, o której można tylko napisać, że była. Wychodzi więc na to, jeśli oczywiście teoria ma się potwierdzać, że teraz czeka nas płyta słaba. Choć to oczywiście pojęcie względne. Bo gdy owego „cienkusza” Shaggy’ego zestawić z jakimś życiowym dokonaniem jamajskiego nawijacza, którego za kilka lat nie będzie pamiętał nawet jego menager, to oczywiście okaże się, że Orville Richard Burrell słabych płyt nie nagrywa.
Na plaży, wśród miss
Osobną jakość w jego twórczości stanowią clipy. Są podobne do koncertów, w czasie których wokalista najpierw stara się uwypuklić siebie, a przy tym pokazać jak najwięcej zgrabnych, pięknieopalonych i kusząco kręcących biodrami dziewczyn. Sztandarowym przykładem tego jest „Hey Sexy Lady”. Shaggy niczym wodzirej z kasyna wygina się ubrany raz w pomarańczowy komplecik, a innym razem w skórzaną, wiśniową kurteczkę. Fanki na pewno ucieszą się z faktu, że pokazany jest nagi od pasa w górę, bo kąpie się w drewnianej balii. Obsługują go w niej dwie dziewczyny w bikini, które także polewają się wodą i kręcą atrybutami. Mocny jest akcent końcowy. Shaggy w zaciśniętej pięści gniecie kostki (wyrzucone na stole pokazały 5 i 2 oczka) do gry tak mocno, że te wybuchają. Z kolei w „Luv Me, Luv Me” pokazywany jest na plaży w jaskrawozielonym garniturze i meloniku takiego samego koloru, gdy paraduje po wyłożonym na plaży dywanie, wzdłuż którego wygina się tak na oko 20 potencjalnych miss Karaibów.
„Nie jestem ani wielkim miłośnikiem Boba Marleya, ani tak wspaniałym wykonawcą muzyki reggae, jak on. Nie mam szans, aby się z nim równać, dlatego nawet nie próbuję tego robić”
Najbardziej znany jest jednak teledysk do „It Wasn’t Me”. Shaggy rezydujący w posiadłości utrzymanej w stylu angielskim udziela porad kumplowi, którego dziewczyna przyłapała na zdradzie. W swoim gabinecie urzęduje na przemian w niebieskiej lub fioletowej marynarce. Ma kilka asystentek, które mają z kolei na sobie stosunkowo niewiele. W rezydencji Shaggy dysponuje urządzeniem satelitarnym obserwującym kumpla (Rik Roka) uciekającego przed dyszącą żądzą zemsty dziewczyną i umożliwia mu ucieczkę. W clipach nagranych do najnowszych piosenek nowinek nie ma i jest przeważnie ograny patent. Choćby „Wild 2 Nite” jest przewidywalne, bo Olivia ubrana w koszulkę z flagą Jamajki oraz poszarpany jeansowy kostiumik (spodenki ma tak krótkie, że wyglądają na nową odmianę stringów) wybiera w szafie grającej piosenkę Shaggy’ego. Ten oczywiście zaraz się pojawia (biała koszula i takiego koloru kapelusik), a z nim cały tabun tancerzy. Wiodące są cztery skąpo ubrane dziewczęta, ale w samym teledysku statystów jest kilkudziesięciu.
„Chciałem zostać kimś, ponieważ wychowywałem się w niezbyt zamożnej rodzinie. Jako młody chłopak lubiłem włóczyć się z dzianymi kolegami. Nikt nie podejrzewał, że jestem spłukany, bo potrafiłem udawać, że mam pieniądze”
Jednak liryczną stronę wokalisty odsłania „Ultimatum”. Wszystko odbywa się w scenerii domowej, w której Shaggy najwyraźniej źle się czuje. Trudno jednak się dziwić, bo chce od niego odejść śpiewająca w tym utworze Natasha. Shaggy robi cierpiące miny siedząc w jeansach na ładnej kanapie, obok gitary typu pudło. Czasem pokazują go w czarnej skajowej kurteczce. Oczywiście nieogolonego.Tylko w Broadway” skąpo ubranych dziewczyn jest mało. Trudno się jednak temu dziwić. Śpiewa tam z Barringtonem Levym i pewnie Shaggy nie chciał narażać starszego pana na zawał. Jeśli natomiast ktoś ma ochotę się pośmiać, to polecam clip do „Oh Karolina”. Wokalista wygląda tam w przyciemnianych okularach jak Tom Cruise w „Top Gun”, a w czapce z odwróconym daszkiem niczym dzieciak z rapowego zespołu Kris Kross.
Latem ubiegłego roku ponownie zjawił się w Polsce. Wystąpił w Krakowie u boku Jaya-Z. Żaden element konstrukcji na głowę mu nie zleciał, a występ był mocno podobny do jego teledysków z tym, że tam wszyscy oglądali przede wszystkim dziewczyny, a na scenie wszystkie oczy patrzyły na niego. I on to wykorzystywał. Koncert był niewiele mniej nasączony bujającym się tyłkiem Shaggy’ego niżimpreza chippendalesów na wieczorze panieńskim. Choć przede wszystkim artyście chodziło o to, aby było na co patrzeć, to także muzycznie było znakomicie. Towarzyszył mu świetny, choć w Polsce zupełnie anonimowy riddim band oraz świetne żeńskie i męskie chórki. Raggamuffin z domieszką dancehallu i miłosnych piosenek u wielu słuchaczek wywoływało pewnie takie drgania, o których pisaliśmy we wstępie. Pewnie nawet kilka kilometrów od sceny było widać ego wokalisty, z którego przesłania wynikało: jestem niekwestionowaną gwiazdą raggamuffin, co zresztą widzicie. Jestem też świetny w łóżku, ale tego już musicie się domyślić.
Człowiek guma
Na koniec rada dla bywających na balach przebierańców. Jeśli zdarzy się wam zauważyć gościa w gumowym ubranku, to może być on. Nie przepada za takimi zabawami, ale jeśli już by musiał, to przebrałby się za prezerwatywę.Rozbierał się jednak do golasa nie będzie. Gdy miał zagrać z Alim G. w jego filmie, to odmówił, bo miał być tam striptizerem. Tymczasem jest on przekonany o tym, że nie stworzono jeszcze takiego obiektywu, który „byłby w stanie pokazać jego męskość w pełnym wymiarze”.
CIEKAWOSTKI
Shaggy nazywa się naprawdę Orville Richard Burrell i urodził się w Kingston 22 października 1968 roku. Ma własne studio nagrań Big Yard znajdujące się w stanie Nowy York. Występował nie tylko w reklamie jeansów, ale też Malibu oraz promował walory turystyczne Jamajki.
DYSKOGRAFIA
- 1993 – Pure Pleasure,
- 1994 – Original Doberman,
- 1995 – Boombastic,
- 1997 – Midnite Lover,
- 2000 – Hot Shot,
- 2002 – Hot Shot Ultramix,
- 2002 – Lucky Day,
- 2005 – Clothes Drop,
- 2007 – Intoxication,
- 2008 – Best of Shaggy, The Boombastic Collection,
- 2012 – Summer in Kingston (Lava Edition),
- 2013 – Out of Many, One Music,
- 2014 – Out of Many, One Music XL Edition.
W artykule wykorzystano materiały: Wywiad artysty dla portalu interia.pl Biografię wokalisty ze strony wytwórni Universal Music.
Shaggy pojawi się w tym roku na festiwalu w Ostródzie 12.08.2017.
Tekst ukazał się w numerze 5 magazyny FREE COLOURS.