Róbrege – 01.10.2017, Warszawa, namiot przy PKiN
Róbrege to festiwal legendarny z wielu względów. Perypetie związane ze zmianą miejsc, słabnącym zainteresowaniem muzyką serc i innymi problemami imały się go w przeszłości, jednakże od 5 lat z powodzeniem wrócił na mapę imprez w stolicy zajmując miejsce obok Pałacu Kultury i Nauki w przestronnym, eleganckim namiocie. Tych 5 edycji od momentu reaktywacji z roku na rok udowadniają, że impreza ma rację bytu, co więcej – rośnie w siłę i miejmy nadzieję, że długo jeszcze gościć będzie wielu znakomitych artystów.
Jako, że miałem przyjemność zajmować się tegorocznymi gośćmi zagranicznymi festiwalu już koło godziny 13. z minutami wkroczyliśmy na estradę z rozbiegu celem przeprowadzenia próby. Francuzi byli bardzo pozytywnie zaskoczeni tak samym miejscem, jak i jakością sprzętu. Już wtedy wiedziałem, że nadchodzący wieczór będzie wyjątkowo gorący.
Na sam festiwal dotarłem w towarzystwie liczniejszej ekipy (pozdrawiam serdecznie!) trochę przed godziną 18. Na scenie transcendencja w pełni w wykonaniu Milo Kurtisa z zespołem. Jest medytacyjnie, transowo. Spokój i głębia – pod samą sceną garstka słuchaczy. Kilkanaście osób okupuje rozstawione w tyle namiotu krzesełka. Autorska scenografia Roberta Brylewskiego i Natalii Żychskiej robiła wrażenie.
Charakterystyczna symbolika nie pozostawia żadnych wątpliwości. Foyer festiwalu, ku zaskoczeniu, wolne od wszędobylskich reklam browarów (dostępne było tylko jedno skromne stanowisko serwujące poza piwem znakomity, robiony na bazie konopi napój LaPlanta), opcje zakupowe ograniczone równie mocno – na posterunku najdzielniej sprawował się Sławek Pakos z Manufaktury Legenda. Ludzi sporo i co ciekawe głównie osób dojrzałych, ba – starszych, którzy z szacunku, sympatii i innych cnych pobudek jak choćby okazja spotkania znajomych sprzed lat odwiedzili festiwal. To ciekawe, że na Róbrege rozpiętość wiekowa uczestników waha się mniej więcej od lat 3 do 83 (spokojnie 3,5 pokolenia, jeśli nie 4 świetnie bawiły się przy muzyce serwowanej przez artystów). Wszędobylski był Paweł ‘Kelner’ Rozwadowski pełniący funkcję konferansjera, witający coraz liczniejszych gości i ogarniający masę innych spraw.
Po występie Milo Kurtisa na scenę wkroczyły warszawskie Komety. Krótki, acz treściwy występ to było to. Energia uaktywniła miłośników punky-reggae party – z naciskiem na pierwszy ze stylów, choć w repertuarze nie zabrakło i skocznego rockabilly. Sam podrygiwałem z przyjemnością słuchając choćby “Krzywych nóg”. Osobiście żałuję, że zespół ten ostatnio tak mało koncertuje (na najbliższą przyszłość, czyli do połowy przyszłego roku mają zabukowane jedynie 3 występy). Ogólnie w formie, choć sam koncert trwał tylko jakieś 35, może 40 minut. Lesław jakby z lekka bardziej melancholijny niż zwykle, ale gitarowa energia udzieliła się zgromadzonej publiczności.
Kolejnym punktem programu był Bakshish obchodzący w tym roku 35-lecie działalności. I tu totalne zaskoczenie – w rozbudowanej nieco formule, z dwiema dziewczynami wspomagającymi Jarexa i przy naprawdę świetnym nagłośnieniu zespół zabrzmiał znakomicie. Czuć było ducha nowej, dobrej energii, choć na koncert składały się w większości sprawdzone numery. Żeby nie było – nowych numerów też nie brakowało. Oddźwięk wśród publiczności naprawdę znakomity, co udzieliło się występującym. Jarek wyraźnie był w bardzo dobrym humorze i nastroju, zrobiło się cieplutko (nie to bym chciał narzekać na aurę, bo w namiocie było naprawdę przyjemnie, a i poza nie było tak najgorzej). Z uwagi na żywą reakcję, mimo ścisłego harmonogramu (festiwal musiał zakończyć się do 22.30) zespół dostał pozwolenie na bisa, no i “Źrenica” dokonała wieczoru przy wtórze wielu gardeł w przemiłej familijnej atmosferze.
Na scenie po Bakshishu zainstalował się błyskawicznie Izrael grający Kulturę. Sam występ trochę chaotyczny na początku – czyżby to już nie te lata? Jednak z numeru na numer coraz bardziej spójny. Spędzając chwilę w foyer wcześniej tegoż popołudnia na rozmowie z przyjaciółmi z całej Polski miałem okazję zamienić także kilka słów z Robertem Brylewskim, który trochę narzekał na czucie w palcach i ogólną sprawność ręki. Niemniej ten legendarny zespół zawsze oglądam z wielką estymą i cieszę się, że mogą, że chcą i że się udaje. Ludzi znów pod sceną dużo, jedni śpiewali, inni miarowo poruszali się w takt muzyki. Braterski duch.
Zwieńczeniem wieczoru był jedyny jak dotąd od momentu reaktywacji Róbrege występ iście soundsystemowy jaki zafundowali goście z Francji czyli Manudigital z trzema wspierającymi go wokalistami – MC Taiwanem, Dapatchem oraz Bazilem. Manu wystartował błyskawicznie – jego magiczne zabawki z Akai MPC Live na czele skierowanym do widowni sprawdzały się znakomicie. Budował na nich błyskawiczne rytmy loop’ując frazy i dodając oraz to nowych efektów i smaczków. Na początek poszedł znany i bardzo lubiany dubplate od Bounty Killera i ludzie po przerwie technicznej znów zaczęli wracać pod scenę, choć nieco mniej licznie niż na występach żywych składów. Jednak Manu nie zwracał na to uwagi podgrzewając coraz bardziej atmosferę stukając z zegarmistrzowską precyzją w swoje instrumenty. Ten techniczny początek bardzo dobrze zadziałał na ludzi, a kiedy skupisko powiększyło się do znacznych rozmiarów na scenę wkroczył jako piwerwszy z mistrzów mikrofonu – Bazil, który zaśpiewał 2 energetyczne numery. Konwencja ta powtórzyła się chwilę później kiedy na swoje 2 numery wyszli najpierw fenomenalnie nawijający Dapatch, a następnie Taiwan MC prezentujący 2 ze swoich największych przebojów. Publiczność gromko reagowała po każdym zakończonym utworze i nawet ja dałem się ponieść ekstazie podrygując radośnie. Chwilę później atmosfera sięgnęła prawdziwego zenitu, bo oto wszyscy trzej nawijacze pojawili się wespół na scenie szybko zmieniając posiadanie mikrofonu w ręku, a ich różnorodne style bombowo się przeplatały. Cały namiot dosłownie pulsował w rytm muzyki serwowanej przez Manu. Chwilo trwaj! I trwała, aż do samego końca. Fenomenalnie techniczny Taiwan, ultraszybki w swoim fastchattingu Dapatch i urzekający barwą Bazil dosłownie zawładnęli zebranymi. Szybkość, polot i liczne pozdrowienia dla Warszawy dopełniły setu.
Osobiście cieszę się, że tegoroczne Róbrege odbyło się w troszkę innej niż zwykle konwencji, że komuś jeszcze (tu brawa dla organizatorów) chce się tę imprezę robić, komuś na nią przyjść i mam osobistą nadzieję, że w kolejnych latach będzie nas jeszcze więcej niż na 5. po reaktywacji edycji. Pamiętajcie o Róbrege!
Arkadiusz “Bozo” Niewiadomski Autor zdjęć Rafał “AWIOM” Jakuszczonek
P.S. Serdeczne podziękowania i pozdrowienia dla Makena – za wszystko oraz Żuka za kwestie organizacyjno-techniczne.