Słowo wstępne
Kiedy spoglądam na zdjęcia, które zostały po tej wyprawie, to jak stwierdziła rodzina i znajomi, jestem na nich bardzo poważny, zamiast cieszyć się ze spełnienia jednego z najważniejszych marzeń. Widzę to inaczej. W każdej chwili byłem skupiony na chłonięciu Wyspy, jej atmosfery, kultury i piękna. Natomiast w swojej relacji skupiłem się na muzycznej stronie naszej wyprawy, jak zresztą sugeruje tytuł. O Jamajce sporo pisali już inni, wspomnę Mirka „Makena” Dzięciołowskiego i Jarka Wardawego. Z naszej ekipy na bieżąco relacjonował „Wujek” , a fotografiami dzielili się „Rastatrooper” i Marek.
W drodze na Rebel Salute
Po koszmarnej podróży na Jamajkę( przez Frankfurt i Stany Zjednoczone), w której towarzyszył mi dobrze znany ze sceny Ostróda Reggae Festival – Mariusz „Korpol” Korpoliński, wreszcie stanęliśmy na jamajskiej ziemi. Nie wierzyłem! Uzupełnieniem fatalnego lotu był przedłużający się pobyt na lotnisku w Montego Bay w związku ze zagubionym bagażem Korpola.
Dopiero uśmiech Tomka– naszego opiekuna, ale przede wszystkim kumpla, rozluźnił nas i utwierdził w przekonaniu, że to stało się faktem. Jesteśmy na Jamajce! Zapachy, temperatura i dźwięki reggae wylewające się z samochodów ( głównie dancehall i lovers rock) utwierdzały nas w przekonaniu, że marzenia się urealniają. Ruszyliśmy zatem do Negril, gdzie mieliśmy spędzić dwie doby. W ostateczności po dotarciu do hotelu i przywitaniu z resztą ekipy, która podróżowała przez Londyn, padliśmy na łóżka. Wyrwana przez lot doba, nie pozwoliła na zachwycanie się krajobrazem Negril, bo po tradycyjnym jamajskim śniadaniu wystartowaliśmy do Falmouth, do domu Normana Granta – lidera grupy Twinkle Brothers, który miał z nami udać się na Rebel Salute. Ponieważ był z nami Jurek Kleszcz, przyjaciel artysty, spotkanie z muzykiem nabrało ciepłego, domowego charakteru.
W „świątyni” Normana Granta
Pobyt u Normana Granta zaczął się od zwiedzania jego studia, gdzie rozbrzmiewały dźwięki dopiero co nagranej płyty Twinkle Brothers pt. „Roots and Culture”. Na ścianach obok zdjęć i ozdób znaleźliśmy także dwa polskie akcenty – złotą płytę (za “Pieśni chwały – Songs of Glory”) i tablicę upamiętniającą przyjaźń z góralską kapelą Trebuniów-Tutków. Na półkach taśmy, szpule z sesji nagraniowych. Prawdziwe skarby! Norman z wielkim uśmiechem, chciał nam pokazać jak najwięcej, zaprosił nas do pomieszczenia, w którym zaprojektował scenę i miejsce na organizację koncertów. Stwierdził, że chciałby stworzyć coś na wzór ośrodka kultury z możliwością promowania młodych talentów. Dlatego też wybierał się z nami na Rebel Salute, bo tam otwierają festiwal początkujący artyści. Kolejnym miejscem, do którego zabrał nas Grant, był pokój wypełniony pudełkami i czymś, co kryło się pod kocami lub plandekami. Jedną z nich Norman uchylił i emocje nas poniosły. Po tymi materiałami znajdowały się płyty siedmiocalowe, prawdziwa gratka, niektóre z lat 70-tych, tuż obok dwunastki z pełnymi longami i pudła z CD.
Ruszyliśmy na łowy, a niektórzy z nas zaopatrzyli się w prawdziwe „białe kruki” , bo jak inaczej określić płytę Twinkle Brothers „Live in Warsaw” ,czy praktycznie niedostępną w Polsce “Higher Heights” z Tebuniami. Po częściowym zaspokojeniu muzycznych zakupów przyszedł czas na autografy i prezenty. Miałem przyjemność przekazać Normanowi krążek Shashamane, a to już jego drugi w kolekcji, bowiem graliśmy wspólnie w Ostródzie, gdzie dostał „Origin&Culcha”. Później jeszcze jedno spotkanie miało miejsce w Wiśle. Po krótkiej sesji zdjęciowej wyruszyliśmy do Port Kaiser w pobliżu miejscowości Alligator Pons w regionie Saint Elizabeth. Tam odbywa się legendarny festiwal Rebel Salut, którego twórcą jest słynny jamajski artysta – Tony Rebel.
30 edycja Rebel Salute – dzień pierwszy
Czy kupowaliście kiedyś bilety na festiwal na stacji benzynowej? Tutaj jest to możliwe. Zaopatrzeni w wejściówki udaliśmy się na prawdopodobnie najważniejszą imprezę roku 2024 na Jamajce. Trochę spóźnieni, nie zdążyliśmy już na występy młodych artystów ( z kronikarskiego obowiązku wspomnę o King Izem i Sese Foster), za to przywitała nas swoją muzyką Sevana. Jednak nie szło jej najlepiej, ewidentnie nie zgrała się z riddim bandem. W ostatnim utworze dała to do zrozumienia schodząc ze sceny właściwie bez pożegnania. Ostrzyłem sobie zęby na ten koncert, a tu zawód. Kolejny z artystów już takiego błędu nie popełnił i wprawił publiczność w stan zadowolenia. Był nim Samory I. Wyciągnął na swojego 40 minutowego seta utwory, które w większości pochodziły z płyty „Black Gold” i tym niewątpliwie zjednał sobie sympatię słuchaczy.
Zaskoczyło mnie, że w przeciwieństwie do zapowiadanego Mortimera, zdołał zagrać na festiwalu, bo ich wspólna trasa była wtedy anonsowana w Europie. Po występach „młodzianów” przyszła pora na weteranów, których nazwiska, a w zasadzie pseudonimy, wpisują się mocnymi głoskami w historii reggae. Zaczął Lone Ranger, czyli na klasycznych riddimach wysłuchaliśmy dj-a budującego scenę brytyjską w latach 70-80 tych. Następnym wykonawcą był Tappa Zukie. Stremowany, co ewidentnie było słychać w pierwszym utworze, ale z czasem budujący silny przekaz. Tappa tłumaczył, że skupia się głównie na produkcji, nie występuje publicznie, ale tym razem nie mógł odmówić Tony Rebelowi z okazji trzydziestolecia festiwalu. Prawdziwa legenda.
Kolejni artyści brylowali między stylami, od lovers po dancehall, wśród nich byli Benjy Myaz, dobrze znany u nas Richie Stephens i Leroy Gibbons. Zanim rozpoczął swój występ następny z wykonawców, pojawili się oficjele, także z ambasady francuskiej, by uhonorować tego, który od trzydziestu lat sprawuje opiekę nad festiwalem – Tony Rebela. Przemowy, dyplomy i nagrody, a później już istne szaleństwo, bo publiczność wiedziała jak się odwdzięczyć za tę muzyczną ucztę. Artysta nie stronił od gości, a wśród nich były jego dzieciaki oraz francuski przedstawiciel- David Cairol, który wystąpi na Ostróda Reggae Festival, także syn Bunny Wailera – Asedanaki. Po gospodarzu imprezy na scenie zainstalowała się legenda reggae, grupa Third World. W ich wykonaniu usłyszeliśmy największe hity. Wybrzmiało „Try Jah Love”, „Sense of Purpose”, „Reggae Ambassador” i słynne „96 degrees in the Shade”. Cat Coore chwycił tradycyjnie za wiolonczelę. Jednak show skradł podczas tego koncertu synek perkusisty, który wspierał dzielnie tatę na pomagajkach. Zmęczenie zaczynało doskwierać, postanowiłem nie rezygnować z wysłuchania kolejnych wykonawców, zwłaszcza, że reprezentowali nurt lovers/dancehall. Przekonałem się również, jak wielką estymą, cieszy się obecnie na Jamajce Sanchez, bo to on opanował publiczność i scenę. Tuż po nim ze swoim charakterystycznym głosem pojawił się Glen Washington, a na potwierdzenie miłosnych wątków w reggae zaśpiewał w duecie ze swoją żoną. Ostatnim oglądanym przeze mnie artystą, którego show kończyło się około godziny 8 rano, był Mikey Spice, wiec klimat niewiele się zmienił. Niestety zrezygnowałem z występu Anthonyego B.
Trudy podróży zrobiły swoje. Jednak zanim przytuliłem swoją głowę do poduszki, natknąłem się jeszcze w hotelowym ogrodzie na rozbawioną gromadkę – Korpol, Wujek, Rastatrooper i…Lawgiver The Kingson (ten sam, który kilka tygodni później ujawnił utwór w kooperacji z „naszym” K-Jah) uskuteczniali poranne zaśpiewy! Snu było mi potrzeba!
30 edycja Rebel Salute – dzień drugi
Kolejny dzień festiwalu, to już lepsze przygotowanie kondycyjne, co okazało się niezbędne. Wyruszyliśmy z Rastatrooperem o czasie, ale tym razem organizatorzy postanowili opóźnić początek koncertów, bagatela o jakieś dwie godziny. Zwiedziliśmy wszystkie punkty rozsiane na terenie festiwalu. Następnie zająłem strategiczne miejsce na scenie z konsoletą i razem z kolegą, Polakiem mieszkającym na Dominikanie, pilnowaliśmy go do samego zakończenia.
Występy rozpoczęły się od promocji dzieci Tonyego Rebela pod hasłem Rebel Clan z zaproszonymi gośćmi. Tutaj, jak łatwo można się domyśleć, królował dancehall. Przeciągnęło się to w czasie, co miało swoje konsekwencje. Dla kronikarskiego porządku wymienię m.in. Tanzie, Abatau, Davianah, Imeru Tafari, Hector Roots Lewis i 5 Star Celestial . Po taki wstępie rozpoczęły gwiazdy – na początek Delly Ranx z mocnym dancehallowym brzmieniem. Nie musieliśmy zbyt długo czekać na inne wielkie postaci. Plejadę klasyków reggae otworzył Linval Thompson, by chwile później ustąpić miejsca dla Horace Andyego i Little Johna. Praktycznie wybrzmiewały te same riddimy, tylko zmieniała się ich kolejność, a utwory miały swój nowy wymiar wokalny. Kiedy na scenie pojawił się Yellowman, publiczność porwała się z miejsc i chociaż trudno już zrozumieć, co artysta ma na myśli, to darzony jest ogromnym szacunkiem na Wyspie.
Po muzycznym aerobiku, pojawił się Josey Wales, który zaczął od swoistego reggae-country, by przejść do początków dancehall’a. Kolejni artyści reprezentowali ten właśnie nurt, a wystąpili kolejno Leroy Don Smart, Diego The Crossed Eyed Villain. Gdy konferansjerkę przejął Mutabaruka słyszeliśmy siarczyste patois, którego nie sposób było zrozumieć. Zrozumieliśmy w czym rzecz, gdy okazało się, że zespół Etany przepina scenę. I to także przyniosło swoje konsekwencje. Szanuję tę artystkę, bo jej rozwój jest widoczny, ale czas, który zabrała innym spowodował rozczarowanie. Jedynym koncertem reggae, z którego kiedykolwiek wyszedłem w czasie trwania, był występ Seana Paula na festiwalu Uprising w Bratysławie. Tym razem stało się inaczej. Dużo energii i zaangażowania artysty porwało młodszą część widzów.
Chyba jednak na Jamajce gra się inaczej. I bardzo dobrze. Równie porywający koncert dała Queen Ifrica, ale tutaj popłoch wywołała ulewa. Mimo tego zabawa trwała w najlepsze z krzesełkami nad głowami. Gdy scenę opanował Luciano pogodowo wszystko wróciło do normy, a z głośników płynęła wiązanka najważniejszych przebojów z repertuaru artysty. Po entuzjastycznie przyjętym przez publiczność koncercie, przyszedł czas na gwiazdy dancehall’a. Swoim trzydziestominutowym setem obudził widzów „król ognia” – Capleton. Byłem ciekawy, bo to mój pierwszy kontakt z występem na żywo, co wydarzy się na scenie, ale nadal nie potrafię zrozumieć fenomenu tego koncertu. Podczas tego aktu artystycznego więcej jest, przepraszam za kolokwializm, darcia gęby i przerywania riddimów, niż samej wibracji. Jak się pojawił, tak i zszedł ze sceny przy dźwiękach wuwuzel – duży dwór, mniej spójności. Ostatnim akcentami tego dnia ( bowiem wzeszło już słońce) były występy Louie Culture i I Wayne. Zbliżała się dziewiąta, a do koncertu już sposobił się Turbulence, został także Fanton Mojah. Natomiast na scenie pojawił się oficer policji, który machając rękoma zakończył festiwal. Wszyscy grzecznie zebrali się i ruszyli w stronę samochodów, albo tak jak my, do hotelu.
W podsumowaniu jeszcze pewne spostrzeżenie. Poza kilkoma wyjątkami, gdzie zespół towarzyszył wykonawcy, warto wspomnieć, że praktycznie przez całe dwie noce grał ten sam riddim band z ewentualną zmianą gitarzystki lub uzupełnieniem sekcji dętej. Podziwiam pamięć i koncentrację muzyków, gdy pojawiający się wokalista przejmował kontrolę nad utworami. Przykrym akcentem festiwalu była nieobecność wspomnianego wcześniej Mortimera oraz, a tego szczególnie żałuję, legendarnej wokalistki I Trees – Marci Griffiths, oboje byli zapowiadani w line up-ie. Szkoda.
Muzyczne spotkania na Jamajce
Po wyczerpujących dwóch dniach Rebel Salute, pojechaliśmy na dłuższy pobyt w Treasure Beach. Tam, poza odkrywaniem piękna Wyspy, mieliśmy okazję czerpać z różnych inspiracji.
Po pierwsze, każdego poranka spotykaliśmy lokalnych muzyków i tworzyliśmy nowe, wyrafinowane wersje przebojów( hitem stała się „Lokomotywa” w interpretacji Korpola). Po wtóre bawiliśmy się przy dźwiękach sound systemu i selekcji Antz-Mana oraz Tuff-Gonga w Kim’s Place. Praktycznie na każdym kroku wybrzmiewały pozytywne wibracje.
Także w Treasure Beach doszło do pierwszego spotkania z twórcą On-U-Sound Records , czyli Adrianem Sherwoodem, który właśnie wypoczywał na Jamajce. Później braliśmy udział w jego secie dj-skim w słynnym Kingston Dub Club podczas wieczoru poświęconego Clementowi „Sir Coxsone” Dooddowi, gdzie gościł również Fred Locks, występujący w Polsce podczas trasy z Dub Syndicate.
Pobyt w stolicy przebiegał pod opieką Agi, naszej Dancehall Queen, która pokazała nam ten element kultury w ramach nocnej imprezy. Królowały synchroniczne tańce, krzykliwy dj oraz króciuteńki występ wschodzącej gwiazdy gatunku – Chinsea Lindy Lee, znanej jako Shenseea. I tu kolejna ciekawostka. Imprezę zakończył sygnał świetlny miejscowej policji, ale to wcale nie oznaczało, że Kingston zasypia.
W odwiedzinach u Króla
Osobny rozdziałem muzycznej podróży po Jamajce, były odwiedziny miejsc związanych z Robertem Nestą Marleyem. Zaczęliśmy od Nine Mile, gdzie znajduje się mauzoleum i muzeum Boba, ale jest również miejscem spoczynku matki artysty – Cedelli Booker Marley oraz wnuka, zmarłego w 2022 roku – Josepha „Jo Mersy” Marleya. Piękna lokalizacja została przyćmiona niezbyt ogarniętym i niemiłym w kontakcie przewodnikiem. Kolejnym punktem, do którego dotarliśmy był dom Marleya przy 56 Hope Road w Kingston. I tam miła niespodzianka – 5 Star Celestial słyszany przez nas na Rebel Salute, oprowadzał nas po muzeum. Rzeczowe kompendium wiedzy o królu reggae, a w tle szaleństwo stolicy związane z prapremierą filmu „Bob Marley: One Love”, na którym obecna była familia Marleyów, a także Książę Harry z Meghan Markle.
Przy domu Boba, stoi niepozorna budka-sklepik, w którym rozwija swoje opowieści nie kto inny, jak Bongo Herman, legendarny „congo man”. Następnym miejscem naszego zwiedzania, które wiąże się z królem reggae, było Trenchtown. Tu rodził się zespół The Wailers. Czas w getcie snuje się z każdym dymkiem jointa, a jedno co zmieniło yard, to telefony komórkowe pseudo przewodników. Ciekawskie dzieciaki biegające po dzielnicy załapały się na ostródzkie gadżety, które sprawiły im niemałą radość.
Epilog
Kultura Jamajki nie ogranicza się tylko do muzyki, przekonaliśmy się o tym zwiedzając słynną dzielnicę Downtown z historią zapisana na muralach. Obok bohaterów narodowych, takich jak Garvey, pojawiają się muzycy, tancerze, sportowcy. Swoje echo w sztuce ulicznej miała również niedawna pandemia, która odcisnęła piętno na ruchu turystycznym. Jednak Jamajka, to także kultura parzenia kawy, czy przepyszna kuchnia. Wszechobecne sound systemy ( najfajniejszy grał według mnie na stacji benzynowej w Ochio Rios) i głośna muzyka, która nikomu nie przeszkadza, bez względu na porę i okoliczność, bo przecież pogrzeb też może być dobrą imprezą. Liczne miejsca kultu, różnych kościołów i wspólnot religijnych.
Jest też i przepych – w zamkniętych resortach hotelowych lub na ogromnych „wycieczkowcach” wpływających do portów. Ten świat omijaliśmy szerokim łukiem. Woleliśmy górską wioskę wspólnoty Rasta z ich bębnami i pysznym poczęstunkiem. Kipiącą zieleń i „tonące” słońce. Ale wieści, które dotarły w lipcu przerażały. Żywioł zniszczył południe Jamajki, a huragan uderzył też w Treasure Beach. Przykry widok zmagań ludzi z nieposkromioną naturą. Widzieliśmy to wcześniej, na nabrzeżu w drodze do Black River.
Post scriptum
Wybaczcie, w relacji nie podaję danych uczestników, poza osobami publicznym, bo nie wiem, czy tego sobie życzą. Dokonuję także spolszczenia nazwisk i imion artystów, co mam nadzieję nie będzie przeszkadzać. A teraz wyrazy wdzięczności. Dziękuję całej ekipie naJamajkę.pl (Agnieszka, Tomek, kierowcy) za opiekę i koordynację tejże wyprawy.
Ogromne znaczenie miało towarzystwo osób, których świadomość udziału w takim przedsięwzięciu, pozwoliła na nawiązanie świetnych relacji. Każdy z Was miał swoją istotną rolę i wkład w przebieg zdarzeń. Korpol – bez Ciebie, nie wiem jak potoczyłaby się nasza koszmarna podróż. Najważniejsze, że dotarliśmy, a i bagaż się odnalazł! Rastatrooper dzięki Tobie mamy świetne zdjęcia w fotorelacji. Magdo, Marku, Jarku, Jurku, Wujeczku – 1 love.
I&Igor
Autorzy zdjęć: Rastatrooper, Igor, Jurek Kleszcz, Korpol, Marek