Alborosie: Italiani w Kingstone

0
14109

Pierwszy raz z muzyką Alborosiego spotkałem się jakieś cztery lata temu. Był to siedmiocalowy singiel nagrany na bazie rewolucyjnego hymnu Boba Marleya „Burning and Lootin’”. W refrenie śpiewał Kymani Marley, zwrotki należały do tajemniczego DJ-a Al Borosiego, który prezentował post buju bantonowski flow stylu „Roots & Culture” i radził sobie całkiem dobrze. Label Forward, który wydał ten singiel, miał wtedy w katalogu kilkanaście pozycji, z których część oscylowała w okolicach stylu rub-a-dub. Później okazało się, że ta stylistyka stanie się wizytówką artysty.

Paweł “Pablo 27” Szawczukiewicz
fot. Archiwum

Jakieś dwa lata później natknąłem się na imię Alborosie, teraz już pisane razem, w doniesieniach internetowych reggae portali, które brzmiały mniej więcej tak: „Herbalist” – rewelacyjny hymn ganja palaczy – jest obecnie najczęściej kupowanym singlem w legendarnych sklepach Dub Vendor w Londynie. Ten utwór wyprodukowany w stylu dancehall początku lat 80. z chwytliwym punchlinem „Babylon they thief my herb, they thief my herb” (Babilon chce ukraść moje ziele, chce ukraść moje ziele) naprawdę zrobił furorę na świecie. Pojawił się na kompilacji Greensleeves (był to pierwszy kontynentalny artysta w historii tego wydawnictwa) i otworzył  nowy rozdział w karierze Alborosiego. Kiedy kilka miesięcy później Rodigan w swojej audycji zaprezentował „Kingston Town”, wszyscy oszaleli na jego punkcie. Miesiąc później winylowa wersja utworu wspięła się na szczyty sprzedaży chyba wszystkich sklepów internetowych reggae i pozostała tam przez okrągły rok.

Alborosie to nie pierwszy biały artysta, który spróbował swoich sił w muzyce reggae na globalną skalę. Kilka albumów ma już na koncie Gentleman, Collie Buddz również odniósł całkiem spory sukces, a w latach 90. międzynarodowy hit zaliczył Snow. Alborosie jednak, jako pierwszy z białych twórców reggae, zdecydował się przenieść całe swoje życie i karierę na Jamajkę, aby stworzyć swój zupełnie nowy koncept artystyczny. Wywiad z nim przeprowadziliśmy dzwoniąc do Kingston na Jamajce, gdzie w  palącym słońcu Alborosie odpowiedział na pytania Free Colours.

Jesteś pierwszym artystą z Europy, który zdecydował się zbudować swoją karierę rezydując na Jamajce. Nie ukrywam, że pierwsze pytanie jakie ciśnie mi się na usta dotyczy twojego pochodzenia. Czy fakt, że jesteś białym cudzoziemcem, utrudnił a może ułatwił start w lokalnej branży muzycznej?
Jamajka to zupełnie inna kultura, zupełnie inni ludzie. Kiedy pojechałem tam po raz pierwszy jako turysta, zdałem sobie sprawę, że tylko jako permanentny rezydent będę  stanie odkryć i zrozumieć istotę lokalnej kultury. Przeniosłem się na Jamajkę, ale nie miałem jakiś konkretnych oczekiwań. Chciałem zobaczyć jak się wszystko potoczy. Miałem szczęście i spotkałem odpowiednich ludzi, z których kluczowym w tamtym okresie był  John Baker. To człowiek, który znał się na lokalnym bussinesie muzycznym. Dzięki niemu znalazłem studio, gdzie mogłem rozpocząć nagrywanie.W Kingston moje europejskie pochodzenie nie było bynajmniej żadnym ułatwieniem, lokalni ludzie nazwali mnie Borosie – a to dosyć obraźliwe określenie (do końca wywiadu nie chciał mi wyjawić co to oznacza – dop. aut.). Ja jednak zawsze wierzyłem w siebie, w swój potencjał, dużo pracowałem, byłem wytrwały i osiągnąłem sukces. Dziś jestem artystą nagrywającym na Jamajce, który sprzedaje najwięcej singli na świecie. Zostawiłem dla siebie przydomek Borosie, ale dziś jestem Alborosie. To jest mój rewanż, obróciłem coś negatywnego w coś pozytywnego.

Grasz imprezy na Jamajce. Zostałeś tam zaakceptowany?
Mówiąc ogólnie, dużo czasu upływa zanim zostaje się zaakceptowanym na Jamajce. Nawet dziś są ludzie, którzy nie potrafią, lub nie chcą mnie zaakceptować. Muszę walczyć o swoje miejsce. Wiele osób ma do mnie pozytywny stosunek tylko dlatego, że wiedzą, że jestem popularny w Europie, a ludzie na Jamajce zdają sobie sprawę jak ważnym rynkiem jest Europa. Zawsze jednak znajdzie się człowiek, który po prostu źle ci życzy.

Czy trudno było nawiązać relacje z artystami, którzy pojawili się na twoich singlach? Może udało ci się nawiązać jakieś przyjaźnie?
Jestem na Jamajce już osiem lat i zaprzyjaźniłem się z wieloma ludźmi: Kymani Marley jest dla mnie jak brat, koleguję się też z Mykalem Rose, Wayne Marshalem, Leftside, Esco, Beenie Manem…

Wiele osób twierdzi, że Mykal Rose nie jest łatwy we współpracy.
Mykal Rose jest jednym z fundamentów reggae. Cokolwiek robi, nie musi tego uzasadniać.

Czy jesteś rastamanem?
Jestem rastamanem, jestem prawym człowiekiem, widzę rzeczy dobre i złe. Każdy z nas potrzebuje duchowości. Dla mnie idealną drogą okazał się rastafarianizm.

Dla mnie interesujące jest to, że kiedy spojrzę na rankingi sprzedaży największych sklepów internetowych na świecie, zawszę widzę na nich Alborosiego. Jednak nie ma ciebie na playlistach reggae’owych audycji radiowych w Wielkiej Brytanii (z wyjątkiem Rodigana), nie słyszałem ciebie na falach jamajskiego Irie FM. Czy cały ten reggae bussiness jest tak skorumpowany, że może zamknąć oczy i nie widzieć Alborosiego?
Nie wiem dlaczego jeden czy drugi DJ radiowy nie wspiera moich nagrań. Ja wierzę w samą muzykę i jestem przekonany, że jeżeli coś jest dobre, to i tak trafi na szczyt. Obecnie Europa kontynentalna jest bardzo liczącym się rynkiem muzycznym, wszyscy artyści z Jamajki są Europą zachwyceni, więc myślę, że to świetne miejsce na solidną bazę fanów. Zresztą sprzedaż w innych miejscach pokazuje, że pomimo braku specjalnego wsparcia również i tam idzie mi całkiem dobrze.

Jak zdefiniowałbyś styl muzyczny Alborosie? Są tacy, którzy twierdzą, że wstrzeliłeś się doskonale w europejski target.
Ludzie przychodzą do mnie i mówią, że nagrywam rub-a-dub styl. Sly & Robbie mówią, że dzięki mnie wraca moda na ten styl. Przychodzą do mnie producenci i pytają o riddimy.

O, to ciekawe. Podzieliłeś się jakimś riddimem z jamajskimi producentami?
Nie, na razie produkuję dla siebie. Po wydaniu płyty mogę się nad tym zastanowić. Tak naprawdę nie myślę o tym jaki będzie styl Alborosie. Codziennie gotuję sobie świeży muzyczny posiłek i nie zastanawiam się czy to przyniesie mi sukces, czy nie.

Jednak w twoim stylu słychać reggae, które obecnie popularne jest już tylko poza Jamajką, na przykład Black Uhuru.
Jamajczycy wynaleźli reggae, ale to my utrzymujemy tę muzykę przy życiu. Black Uhuru, Sly & Robbie to absolutna klasyka. Oni grają i produkują głównie dzięki publice europejskiej. Jamajka koncentruje się na chwilowym błysku, szale (hype). Ja zaczynałem od klasycznych dźwięków, więc nie mogę uciec od swoich muzycznych korzeni.

No właśnie, żyjesz na Jamajce, więc codziennie z radia atakuje cię dancehall. Jak to na ciebie wpływa?
(Śmiech). Dancehall jest dosłownie wszędzie. To nie jest styl, który do mnie w stu procentach trafia, ale to część tutejszej rzeczywistości, więc nie da się od tego uciec i  nie da się dancehallu zatrzymać. Taka jest rzeczywistość i ta rzeczywistość niesie ze sobą negatywne wzorce jak mocno seksualne teksty czy kulturę broni palnej.

Ale sam wyprodukowałeś jeden dancehallowy riddim.
Jestem wokalistą, ale także producentem. Muzycznie lubię różne style. Produkuję dancehall, hip-hop. Pracuję w muzycznej branży od siedemnastu lat, więc wiem co robię a kiedy to robię, robię to z hałasem (śmiech). W tym roku też możecie spodziewać się jednego dancehallowego riddimu od Alborosie.

Żyjąc na Jamajce, masz świadomość, że reggae i dancehall to muzyka getta biednych ludzi. Z drugiej strony ta muzyka jest tak popularna w Europie, a bazę fanów tworzą tam nastolatki głównie z klasy średniej. Jak to wytłumaczysz?
Nie powiedziałbym, że reggae to muzyka getta. Powiedziałbym raczej, że to muzyka, która narodziła się w gettcie a następnie stała się międzynarodowym fenomenem. Reggae nie jest trudną muzyką, możesz jej prawie dotknąć, ta formuła koresponduje z ideałami bliskimi młodym ludziom i nawiązuje do rzeczywistości.  Dlatego ma taką moc. To jest fenomen, który nigdy nie będzie miał miejsca w przypadku muzyki pop.

Ale obecnie muzyka reggae skłania się nieco ku r’n’b. Nie sądzisz, że reggae czeka mainstream i w efekcie zlanie się z miałkim popem jaki leci dzisiaj w radiach całego świata?
Jasne, że nagrywane są popowe piosenki reggae, ale nadal jest nagrywane solidne roots reggae. Zwróć uwagę jaki sukces odnosi Tarrus Rilley, Queen Ifrica, Duene Stephenson.

Jak przedstawiają się plany wydawnicze twojego albumu? Wydawcą miał być Greensleeves, ale tymczasem wytwórnia zmieniła właściciela.
Sytuacja wydawnictw jest obecnie bardzo specyficzna, a głównym problemem jest brak pieniędzy. Rzeczywiście, wydawało się, że album zostanie wydany przez Greensleeves. Teraz VP kontroluje kapitalną część rynku. Nie jest łatwo, ale myślę, że znajdziemy dobre rozwiązanie. Mój album będzie celebracją mojego skromnego sukcesu, znajdzie się na nim 8-9 utworów, które znacie już z singli, bo jak wydać album bez „Kingston Town” oraz 10-11 zupełnie nowych kompozycji. Całość będzie bardzo różnorodna mimo, że utrzymana w stylu roots. Będę śpiewał, nawijał i oczywiście wyprodukuję cały materiał.

Wiele osób twierdzi, że jesteś mistrzem odkurzania starych hitów, co ty na to?
Ja inspiruję się dobrą muzyką roots, czerpię wzór z tej muzyki, ale sam produkuję wszystkie bity i kiedy całość jest skończona, to jest to już mój sound.

Masz jakieś preferencje odnośnie studia, w którym nagrywasz lub chcesz nagrać pozostałą część materiału na płytę?
Wszystko robię w swoim studio. Sto procent niezależnej produkcji.

Widziałem wideo, na którym śpiewałeś „Kingston Town” po włosku. Czy planujesz wydać ojczystą wersję albumu jak to czynią na przykład amerykańscy artyści o korzeniach latino?
Nie. Chcę zachować międzynarodowy charakter mojej płyty.

Wiele osób prosiło mnie bym zapytał czy planujesz powrót do Europy na stałe.
Nie zamierzam wracać do Europy. Mój dom jest na Jamajce. Tutaj mam wszystkie moje rzeczy.

Co jako człowiek urodzony w tradycji wyśmienitej śródziemnomorskiej kuchni sądzisz o jamajskim jedzeniu?
Jest naprawdę ciężko. Przyślijcie mi lasagne (śmiech). Codziennie próbuję robić makarony i spaghetti. Owoce morza są na Jamajce bardzo drogie. Langusta kosztuje 30 dolarów. Chyba, że kupisz jedną bezpośrednio od rybaka, to wtedy zapłacisz nieco mniej.

Wiesz coś o Polsce?
Słyszałem, że jest zimno. Powinienem przywieźć solidną kurtkę?

Rok temu było upalnie, więc chyba nie.
Wezmę jedną na wszelki wypadek (śmiech).

Do zobaczenia więc w Ostródzie.
Do zobaczenia. Polska, dzięki za wsparcie!

Wywiad ukazał się w magazynie Free Colours nr 9.

DODAJ KOMENTARZ