Bob Marley: One Love.

0
688

Paramount 2024

Jeżeli ktoś myślał, że w filmie fabularnym znajdzie biografię Marleya, to się raczej zawiedzie. Sam obraz ujmuje zaledwie wycinek z życia artysty, to ułamek kariery  okresu londyńskiego podczas nagrywania albumu „Exodus”  oraz krótkie epizody jamajskie z naciskiem na koncerty Smile Jamaica i One Love Peace. Marleya oglądamy z perspektywy mistyka, artysty, piłkarza, ale zdarza się, że jest zazdrosnym mężem, nierozgarniętym ojcem i zwyczajnym kumplem. Wątki polityczne przykryły reminiscencje z dzieciństwa lub wizje natchnione Rastafariańską symboliką. Są rzeczy przerażające, jak zamach na Hope Road i Jamajka zalana przemocą, jednak na plan pierwszy wybija się muzyka i duchowość. Koncerty to iskry wzniecające emocje, zarówno w przypadku Boba oraz The Clash, pojawiającego się w brytyjskim wątku. Mistycyzm wyrażają spotkania z Mortimerem Plano, książki w dłoniach Marleya i przeświadczenie o misji, opiece Jah , a także medytacji ze świętym ziołem. Co do wątków rodzinnych, zastanawiający jest fakt ukazanej relacji z Ritą. Gdy zestawimy to z jej biografią oraz książkami o Bobie, nie wygląda tak wyraziście jak w filmie. Podobnie z dziećmi. Ziggy jest jakby w centrum, po nim Stephen, a później scena z ogniskową wersją Redemption Song przypomina o pozostałej gromadce. Nie dziwi, bo w końcu najstarszy syn wymieniony został  wśród producentów. I schorowana Rita. Dlatego nie jest też zaskoczeniem, że najgorszą postacią w filmie jest Don Taylor – wieloletni menager Boba, ranny podczas zamachu, któremu oberwało się solidnie. Nawet Chris Blackwell nie wygląda tu tak okrutnie, jak potrafią na jego temat wyśpiewywać znani jamajscy artyści.  Miłosne podboje Marleya, to tylko cień kilku pięknych kobiet na drugim planie i gromadka dzieciaków pod opieką Rity. Dlaczego zatem warto zobaczyć ten obraz? Mnie przyciągnęło kilka rzeczy. Po pierwsze wróciłem dopiero co z Jamajki, która ciągle oddycha Marleyem. Pewnie bez niego, nie byłoby tylu turystów. Byłem w Nine Miles, na Hope Road i Trenchtown . Wysłuchałem wielu interpretacji jego piosenek – od MacGyvera z Treasure Beach, po seta na dancehall party w Kingston. Po drugie to przyjemna rozrywka dla znawców tematu. Niestety trochę trzeba wiedzieć, bo postaci, które przewijają się przez film, wywarły ogromny wpływ na rozwój kariery Marleya. Mam tu na myśli wspomnianego już Mortimera Plano, ale również Joe Higgs’a,  Sir Coxsone Dodda czy Lee Perry’ego szalejącego w Studio One i samych The Wailing Wailers. I po trzecie, to się po prostu dobrze ogląda i miło buja znajoma muzyka. Na koniec, może trochę naiwnie, wierzę, że film, który przecież w dużej mierze wyprodukowano na rynek amerykański znowu przypomni o istnieniu reggae i obudzi na nowo zainteresowanie tym gatunkiem. Kto wie? Byłoby pięknie.

I&Igor

DODAJ KOMENTARZ