CGB: Muzyczne żarty

0
1500

Grają blisko dziesięć lat, a od kilku są już w krajowej czołówce. Prezentują energetyczną mieszankę ska i reggae i mimo, że mają wielu fanów, wciąż ich nazwa kojarzona była z barwnikami. Teraz jest łatwiej, bo operują już skrótem. Oto rozmowa z Kubą Kaczmarkiem z CGB, który to zespół wcześniej nazywał się Cała Góra Barwinków.

Michał Ławniczak

 

Na nowej płycie jest zdecydowanie więcej ska niż na poprzedniej. Czy ten rodzaj muzyki, to jest to, co was najbardziej kręci?

Gdyby było inaczej, ta płyta nie wyglądałaby tak, jak wygląda. Oczywiście każdy członek zespołu ma swoje indywidualne fascynacje, ale na gruncie ska się wszyscy spotykamy i najlepiej rozumiemy. To, że skręciliśmy w tą stronę nie powinno być zaskoczeniem dla nikogo, kto w ciągu ostatnich dwóch lat widział choć jeden nasz koncert. Zmiana dokonywała się stopniowo acz nieodwołalnie i oto jesteśmy tu, gdzie jesteśmy.

Co to są Barwinki i skąd ta nazwa?

Nazwa pochodzi z dawnych lat. Zespół zakładałem jeszcze w liceum i był to czas jakichś takich jazd bieszczadzkich. Właśnie z inspiracji taką tematyka wzięła się Cała Góra Barwinków. Tak naprawdę jest to tytuł jednego z tomików wierszy Jerzego Harasymowicza. Poety dzisiaj trochę zapomnianego, który niestety w pewnym momencie swojego życia wszedł w jakiś układ z komuną i to trochę na pamięci o nim zaważyło. A szkoda, bo to jest twórczość w większości fajna i bardzo oryginalna. Wracając do pytania, wtedy wydawało mi się, że najlepiej jak nazwa zespołu jest długa i maksymalnie udziwniona. Taką pośrednią inspiracją były Wszystkie Wschody Słońca i trochę na ich wzór powstała Cała Góra Barwinków. Nazwa ta stała się niestety dla nas dość kłopotliwa, a to ze względu na notoryczne jej przekręcanie. Jakoś trudno ludziom zapamiętać, że barwinek, taki górski kwiatek, to nie to samo co barwnik (śmiech). Z kolei jak próbowaliśmy zasugerować używanie skrótu CGB, też okazało się, że niedobrze. Ale to już zupełnie inna opowieść

„All Nite” i znany wcześniej ze składanki „Far Away from Jamaica” „Woman” to moje ulubione utwory z ostatniej płyty. Bardzo lubię, kiedy gracie z oddechem, wytchnieniem, w bardziej stonowanym klimacie. Czy to tylko epizody? Masz jakąś wizję tego jak będzie wyglądała w przyszłości muzyka CGB?

Trudno dzisiaj powiedzieć, gdzie znajdziemy się, gdy przyjdzie nagrywać trzecią płytę. Jesteśmy świeżo po wydaniu „24 godzin” i to co się tam znalazło, oddaje w dużym stopniu naszą obecna formę. Wydaje mi się jednak, że oba wymienione utwory pokazują, że potrafimy zagrać też trochę inaczej. Nie zawsze trzeba pędzić do przodu. Warto się czasem zatrzymać. Ja też bardzo lubię takie nasze oblicze. Nigdy od takich piosenek nie stroniliśmy. Pierwsza nasza płyta była zresztą dość łagodna. Na „24 godzinach” wypadliśmy trochę ostrzej, a te dwie piosenki łagodzą trochę nastrój. Myślę, że duże znaczenie ma tutaj produkcja. Zarówno „All nite” jak i „Woman” to piosenki dopieszczone. Przy nich było zdecydowanie najwięcej pracy, bo ich charakter tego wymagał. Jest to zabieg świadomy. „Woman” ponadto odbiega brzmieniowo od reszty bo jako jedyna została zmiksowana przez Adama Celińskiego. W tej chwili pracujemy już nad kilkoma nowymi utworami i myślę, że parę osób one zaskoczą. Taką mam przynajmniej nadzieję. Na pewno popracujemy nad aranżacjami dęciaków. Doszedł drugi puzon i teraz to już żarty się skończyły. Już widać, że będzie to miało duży wpływ, ale na efekty trzeba będzie jeszcze trochę poczekać.

Wydajecie mi się zespołem, który w swoim podejściu do muzyki jest jakby wyjęty z polskiej sceny lat 90. Wtedy łączyło się reggae z punk-rockiem, ska, folkiem. Takie kapele jak Alians, czy Świat Czarownic były „gwiazdami” polskiego undergroundu. Potem coraz częstsze były głosy, że reggae trzeba od tego oderwać. Zaczęto się inspirować Jamajką i Wielką Brytanią, dążąc do tamtych wzorców. Określenie polskie reggae zyskało raczej pejoratywny wydźwięk. Jak ty do tego podchodzisz?

Nigdy nie ukrywałem, że polska scena zawsze byłą dla mnie poważnym źródłem inspiracji. Przynajmniej na początku, bo to jest coś, od czego zaczynałem świadome słuchanie muzyki. Stopniowo dochodziłem do źródeł, ale pewnie gdzieś tam to we mnie pozostało. Nic dziwnego, że słychać to w naszej muzyce. I ja się tego absolutnie nie wstydzę. Odnoszę wrażenie, że dzisiaj przyznać, że lubi się taką muzykę, to jest obciach. A ja lubię polskie reggae i wcale mi polskie reggae nie przeszkadza. Uważam, że ma to swój urok a to, że podejście do grania jest nieco inne niż na Jamajce czy w Anglii… Cóż, taka już nasza specyfika. Pamiętam taką historię, że kiedy puszczono muzykom z wyspy nagrania polskiego R.A.P. ci nie chcieli uwierzyć, że to nie są oryginalne jamajskie nagrania. A przecież jak się R.A.P. posłucha, to tam są genialne, ale często wręcz góralskie harmonie. Dla mnie to jest dowód na to, że muzyka to jest język uniwersalny, a odrobina specyfiki tylko dodaje smaku. Zwykle na pierwszy rzut ucha jestem w stanie rozróżnić ska hiszpańskie od francuskiego czy niemieckiego. I nie chodzi tutaj o kwestie językowe, a raczej o jakiś ogólny klimat tych nagrań. Oni się tego nie wstydzą. Dlaczego my mielibyśmy. Dzisiaj próbuje się często dyskredytować nagrania zespołów alternatywnych z lat 90. czy jakoś tam do tego nurtu nawiązujących. Moim zdaniem, niesłusznie, bo czy to nam się podoba, czy nie, takie są nasze źródła i innych mieć nie będziemy. Dlaczego mamy się od tego odcinać? Pewnie, że trzeba iść do przodu i dobrze, ze pojawiają się nowe inspiracje, ale dlaczego komuś ma być nie wolno inspirować się punk rockiem czy dajmy na to folkiem? Ja bardzo lubię eklektyzm w muzyce. I to wcale nie jest domena tylko lat 90. Wystarczy posłuchać Cat Empire. Oni w swojej muzyce łącza wszystko reggae, ska, hip-hop, latino, rock, jazz, pop i Bóg raczy wiedzieć co jeszcze. I co? I nic! Im jakoś nikt nie zarzuca, że mają niewłaściwe podejście.

Lubisz polskie kapele niezależne? Co cenisz w polskich zespołach, a co cię mierzi?

Cała ta kategoria niezależności jest dla mnie mocno naciągana. Bo co to znaczy niezależność? Niezależność od czego? Wszyscy podlegamy tym samym prawom rynku i w tym sensie żadna niezależność nie istnieje. Prawdziwie niezależnym to można być chyba tylko grając dla siebie w garażu. I to na tyle cicho, żeby cię nikt nie usłyszał. Bo jak usłyszy, to już ocenia. To już mu się albo podoba, albo się nie podoba. A jak już z tego garażu próbujesz wyjść i się pokazać, to całą niezależność szlag trafia, bo przecież robisz to po to, by ktoś cię usłyszał. No chyba, że jak Lou Reed nagrywasz taka płytę jak „Metal Machine Music”, która cała składa się ze sprzężeń. Ale nawet on zrobił to po coś. W tym wypadku żeby wkurzyć swoją wytwórnię (śmiech). Muzykę dzielę na dobrą i złą. Zygmunt Kałużyński powiedział kiedyś, że on ogląda wszystkie filmy, bo nawet w tych najgorszych znajdzie się choćby jedna rzecz, na którą warto zwrócić uwagę. Tak samo mam z muzyką. Jedno czego nie znoszę, to udawania. Tak samo nie przekonuje mnie pozowanie na Jamajczyka, jak bieganie z irokezem stawianym na cukier. Jeśli coś jest prawdziwe, całą resztę jestem w stanie zaakceptować.

Nie ma w tekstach CGB typowych dla większości zespołów reggae słów Jah, Babilon itp. Nie ma w nich też mentorstwa, czy jakichś gotowych recept na wszystko. Macie specyficzne teksty, które momentami zahaczają o poezję, że tak się kolokwialnie wyrażę. Czym jest dla ciebie tekst piosenki?

Za te moje teksty nieraz już mi się oberwało. Często pojawiał się zarzut, że one są właściwie o niczym. I może rzeczywiście momentami były one zbyt abstrakcyjne, odrealnione i introwertyczne. Tym razem postanowiłem pisać trochę inaczej. Teksty z „24 godzin” są prostsze i dotyczą spraw bardziej przyziemnych. Z założenia są też trochę żartobliwe, bo nigdy nie ukrywaliśmy, że CGB to mocno rozrywkowy zespół dla rozrywkowych ludzi. Mimo to chyba udało mi się przemycić w tych lirykach trochę siebie, trochę tego specyficznego jak mówisz stylu i gdzieś tam wspólny mianownik z pierwszą płytą jest.

Tekstów piosenek nie traktuję osobno. To nie są wiersze, które mogłyby funkcjonować w oderwaniu od muzyki. Zresztą akurat w naszej twórczości jest pewna kategoria tekstów, które z założenia stanowią pewnego rodzaju dopełnienie rytmiczne piosenki i taka jest ich zasadnicza funkcja. Same w sobie nie są jakoś specjalnie odkrywcze. Tekst, melodia wokalu i głos traktowane są w tym wypadku jako kolejny instrument. Czyli nie przesłanie, a raczej operowanie formą. Z takich piosenek wymieniłbym choćby „All Nite”. Mentorstwa nie ma, bo też i mentorem się nie czuję. Ciągle jeszcze szukam. A gotowe recepty na wszystko nie istnieją. Po raz pierwszy za to pozwoliłem sobie na teksty, nazwijmy to, lekko zaangażowane. Mówię tu choćby o piosence „Koalicje”. Nie ma tu natomiast odwołań do tej typowo reggae’owej poetyki, bo to jest mi zupełnie obce. Choć nie zawsze tak było. Na początku, a nawet jeszcze przy okazji debiutu, gdzieś tam się ten nieszczęsny Babilon pojawiał. Ale chyba już z tego wyrosłem. Tamte odwołania wynikały z pewnego braku świadomości o co w tym naprawdę chodzi. Wraz z tej świadomości nabyciem kompletnie przestało mnie to interesować. Rastafarianizm to zdecydowanie nie dla mnie. Za dużo zakazów i nakazów (śmiech). Nigdy zresztą się z tą ideologią nie identyfikowałem. Po prostu wydawało mi się, że tak należy śpiewać. Że taki jest po prostu kanon gatunku. W pewnym momencie uświadomiłem sobie jednak, że nie jest mi to do niczego potrzebne.

Gdybyś miał w kilku zdaniach powiedzieć, co daje ci granie w zespole i jakie uczucia, reakcje chciałbyś wzbudzić u waszych słuchaczy, co byś powiedział?

Dla mnie najważniejszy jest przepływ energii. Zarówno między muzykami na scenie jak i muzykami a publicznością. Gram głównie by to poczuć, bo to jest naprawdę uczucie niesamowite. Mam nadzieję, że działa to w obie strony.

Macie za sobą sporo koncertów w ramach Punky Reggae Live. Jak wspominasz te koncerty?

Tych koncertów było w sumie 14, a rocznie gramy około 60, więc był to tylko ułamek naszej działalności scenicznej. Ale bardzo ważny. Dotarliśmy do paru miejsc, gdzie nigdy dotąd nie mieliśmy okazji gościć, poznaliśmy sporo ciekawych ludzi i nabraliśmy doświadczenia. Trzeba pamiętać, ze PRLive ma świetną promocję i jest to naprawdę zawodowo zorganizowane przedsięwzięcie – i tu ukłony w stronę naszych gospodarzy z Farben Lehre. Zaliczyliśmy parę rekordowych frekwencji w klubach i generalnie atmosfera była bardzo gorąca. Myślę, że daliśmy radę, a nie było to łatwe zadanie. Trzeba pamiętać, że otwieraliśmy większość koncertów tej trasy. Do nas należało rozgrzanie publiki przed resztą wieczoru. Mimo to przyjęcie zawsze mieliśmy świetne i był to dla nas ważny epizod. Generalnie fajnie wspominamy te koncerty. A przy okazji było też trochę zabawnych sytuacji. Udało nam się na przykład rozpędzić imprezę w hotelu w Szczecinie przy pomocy gaśnicy proszkowej. Polecam!

Lubicie grać dla punkowej publiczności? Czy takie podziały na publiczność punkową i jakąś tam są dla ciebie sztuczne?

Ja publiczności w żaden sposób nie dzielę. Jest mi absolutnie obojętne czy jest punkowa, czy regowa, czy jeszcze jakaś inna. Jeśli chce posłuchać, co mam do powiedzenia, to jest to po prostu moja publiczność. Zresztą na koncertach widzę bardzo różne twarze, przychodzą osoby w różnym wieku i fajnie. Mnie to cieszy. Najgorzej tak naprawdę jest z publicznością przypadkową, która przychodzi najeść się niedopieczonej kiełbasy z grilla i wypić wodniste piwo. Ewentualnie zobaczyć w co tego dnia ubrana jest Maryla Rodowicz. Dla takich ludzi grać nie lubię. Ale nawet w przypadku imprez typu „dni miasta x” warto grać dla tych, którzy przyszli tam po muzykę.

Czym jest dla ciebie współpraca z Aliansem? To już zamknięty etap? A może pojawisz się na ich nowej płycie, którą zapowiadają?

Alians to nasi dobrzy przyjaciele. Poznaliśmy się dobrych kilka lat temu na koncercie w Olsztynie i jakoś tak sobie mentalnie i muzycznie podpasowaliśmy. Potem spotykaliśmy się na różnego rodzaju imprezach. Kazi w jakimś wywiadzie przebąkiwał, że podoba mu się moje śpiewanie. Ja z kolei nigdy nie ukrywałem, że Alians szczególnie z czasów, kiedy mocno skręcili w stronę karaibską, zawsze mnie mocno inspirował. Chłopaki zaprosili mnie jako swojego gościa na Afrykę w 2005 roku. Fajnie to wyszło, więc kontynuowaliśmy współpracę tym razem w studio, gdzie zarejestrowałem wokale na singiel „Nielegalni”. Pojawiłem się w dwóch utworach. Nową wersję „Życie jak muzyka” zaśpiewałem nawet w całości. Co będzie dalej – zobaczymy. Ilekroć spotykamy się na jakimś koncercie, występuję z Aliansem na scenie. A co do nagrań – z tego co wiem, panowie pracują w tej chwili nad nowymi utworami i być może i ja będę miał w tym swój skromny udział.

Widzisz jakieś podobieństwa muzyczne pomiędzy CGB a Aliansem?

Najbardziej oczywistą sprawa jest oczywiście sekcja dęta, bo myślę, że dęciaki aranżujemy podobnie. Wydaje mi się też, że jest w naszym graniu również podobna specyficzna energia czerpiąca źródła z punk rocka. Chociaż ostatnio kolega powiedział mi, że w tej chwili punk rocka to on w naszych nagraniach już nie słyszy (śmiech). Ktoś kiedyś przy okazji naszego wspólnego z Aliansem występu powiedział z kolei, że jesteśmy zespołem, który jest przedstawicielem nie-jamajskiego reggae. I ja się z taką definicją zgadzam. Myślę też, że to nas z Aliansem łączy. Gramy muzykę, która z reggae czerpie inspiracje, operuje podobną rytmiką, ale reggae czy ska jest tylko podstawą. Dalej są już zupełnie inne rzeczy. Bo w sensie melodyki, tekstów, przesłania i tysiąca innych spraw jesteśmy bardziej do wyboru – polscy, słowiańscy, europejscy niż karaibscy. Co nie znaczy, że reggae i ska nie są nam bliskie i że chcemy się od tego odciąć. Ale z tego innego podejścia do jamajskiej tradycji uczyniliśmy nasz znak rozpoznawczy. Tego jesteśmy świadomi i z pełną świadomością tego się trzymamy.

Jesteś fanem seriali sensacyjnych? Skąd się wzięła piosenka „Sonny Crockett”? A pamiętasz „Dempsey i Makepeace”?

Pewnie, że pamiętam (śmiech). Czwartek wieczorem to była świętość. W Makepeace kochałem się ja i wszyscy moi koledzy z podstawówki. Oglądało się zresztą wszystkie seriale kryminalne – „Gliniarz z wyższych sfer”, „Gliniarz i prokurator”, „Miami Vice”, o „Kojaku” i „Kolombo” nie wspominając, a potem na podwórku bawiliśmy się w policjantów i złodziei. Dzisiaj z braku czasu oglądam już tylko „Detektywa Monka” (śmiech). Z „Sonnym” to ciekawa historia, bo numer powstał właściwie w studio. Nie graliśmy go wcześniej na próbach. Najpierw było nagranie, potem wykonanie na żywo, także odwrotnie niż zwykle w naszym przypadku. Natomiast co do tekstu, to jest to po prostu opowieść o superbohaterze. Bo Sonny to jest właśnie superbohater ze wszystkimi atrybutami – supersamochód, rozpoznawalny uniform, niemal nadprzyrodzone zdolności itd. Oczywiście z założenia to jest parodia. Ale pojawia się też bardzo poważne pytanie – jak to możliwe, żeby policjant, nawet jeśli zatrudniony jest w elitarnej jednostce, zarabiał takie pieniądze, żeby stać go było na ferrari, jacht i jeszcze aligatora na łańcuchu, nie wspominając o utrzymaniu licznych kochanek. To jest też pytanie o kondycję finansów publicznych, a zwłaszcza nakładów na policję. Przecież gdybyśmy mieli choćby z pięciu takich Sonnych, minister Ziobro nie miał by co robić. Zbędny byłby CBŚ, CBA a nawet ABW. A może tu jest właśnie pies pogrzebany. Układ, szara sieć, zgnilizna moralna i korupcja (śmiech).

Wykorzystaliście na swojej nowej płyty wiele motywów znanych z telewizji. Jest melodia z „Mission Impossible”, jest wspomniana piosenka o bohaterze „Miami Vice”, jest nawet melodia z „Wielkiej Gry”. Skąd się wziął pomysł na te nawiązania? Pastisz, inspiracja, czy zabawa konwencjami?

Telewizję traktuję jako skarbiec znanych i rozpoznawalnych motywów. Zawsze lubiłem odniesienia do popkultury. To jest takie mrugnięcie okiem do naszych słuchaczy – nie traktujcie tego co słyszycie zbyt poważnie. To jest zabawa, to jest trochę żart. Poza tym ska zawsze czerpało z szeroko pojętej kultury popularnej. Ograniczając się tylko do Polski to Vespa nagrała swego czasu numer o Fantomasie, tytuł debiutu Skankana też nawiązuje do konwencji filmowej („Skankan ożywia trupy” – dop. red.) i my postanowiliśmy pójść tym tropem. Na debiucie tego rodzaju nawiązań brak, choć dosyć mocno spieraliśmy się czy by nie umieścić jednak na nim „Seriali”. Wtedy byłem przeciwnikiem tego rozwiązania. Wydawało mi się, że jeśli „Seriale” trafią na płytę, zostanie to odebrane jako oznaka niemocy twórczej i chęć podpierania się cudzymi dokonaniami. Dzisiaj uważam, że to raczej kwestia metody. Liczy się pomysł i wykonanie. No i element zaskoczenia. Jednym z moich ulubionych momentów koncertowych jest chwila, kiedy z „Idiotów” przechodzimy na „Wielką Grę”. Melodyjkę z teleturnieju wyrywamy z kontekstu i ludzie fajnie na to reagują. To jest gra z publicznością. Oni chcą być zaskakiwani, a my lubimy ich zaskakiwać.

Dużo nawiązań telewizyjnych w melodiach i tekstach i wy też jak na zespół ze środowiska, co by nie mówić, undergroundowego, dość często pojawiacie się w telewizji: Kuba Wojewódzki, Poplista, Kogutto, Kawa czy herbata, a nawet 5, 10, 15. Dla niektórych pojawianie się w takich programach, czy granie z playbacku to obciach. Inni mówią, że to po prostu promocja zespołu i nie ma się tu czepiać. Jak na to patrzycie?

Występ u Kuby dwukrotnie zwiększył oglądalność naszej strony internetowej, w dniu emisji i dzień po wzrost był nawet 10-krotny. Liczby mówią same za siebie. Jeśli mam szansę na pojawienie się w telewizji, to z niej korzystam. Jeśli ktoś uważa, że to obciach, to w porządku – niech sobie tak uważa. Ja tylko pytam – jak do cholery mam promować płytę? Rozdawać na ulicy ulotki? Granie z playbacku jest niestety w przypadku TV normą. W wielu przypadkach nie da się tego po prostu zrobić inaczej, bo istnieją ograniczenia techniczne. Tam gdzie jest to możliwe, gramy na żywo. Tak było w „Popliście”, tak było gdy graliśmy pod film Chaplina w TVP Kultura. Po naszym występie w „Kawie czy herbacie” na forum reggae rozgorzała dyskusja czy to wypada, czy nie wypada, żeby zespół bądź co bądź andergrandowy robił takie rzeczy. A ja nie jestem jakoś specjalnie przywiązany do andergrandu. Jeśli ktoś dałby mi możliwość pokazania się szerszej publiczności i utrzymania się z tego co kocham robić, nie zastanawiałbym się nawet sekundy. Czasem trzeba pójść na ustępstwa, pod warunkiem jednak, że nie naruszone pozostają pryncypia. Bo nawet jeśli w TV gram z playbacku, to gram tam moje własne piosenki i nic nikomu do tego. Jeśli się to komuś nie podoba, może po prostu wyłączyć telewizor.

Są dla was media i imprezy, w których nie zgodzilibyście się wystąpić? Czy gdyby zaproponowano udział w jakimś typowo komercyjnym festiwalu typu Opole, Sopot, czy Top Trendy, zgodzilibyście się?

Z jednej strony Opole czy Sopot są synonimem obciachu, z drugiej to jest jednak wielka machina promocyjna. Nie bez powodu wszystkie te Dody Elektrody pchają się tam drzwiami i oknami. Bo oczywiście wspomniane festiwale nie mają nic wspólnego z tym, co naprawdę dzieje się w polskiej muzyce, ale to one docierają do szerokiej publiczności i poprzez nie ludność dowiaduje się co jest Top, a co jest Trendy. Trzeba sobie postawić pytanie, czego my oczekujemy. Czy w ogóle nas interesuje publiczność, która zasiada przed telewizorami, żeby oglądać tego typu widowiska. Myślę, że hipokryzją byłoby twierdzenie, że tak nie jest. Wszystkie znane zespoły reggae grają przecież na imprezach typu Dni Miasta a to jest zasadniczo ten sam odbiorca. Zresztą boom reggae w Niemczech czy Francji dokonał się w dużym stopniu poprzez telewizję. Oczywiście, jest jeszcze pytanie o granice kompromisu, bo jednak występ z playbacku przed publicznością, na było nie było, ale jednak koncercie, to różnica niż playback w programie telewizyjnym. Zresztą akurat jeśli idzie o Top Trendy to pierwsze koty za płoty. Jeśli dobrze pamiętam, dwa lata temu w festiwalu brał udział Vavamuffin a w zeszłym roku Marika. Inna sprawa, czy to przyniosło rzeczywiste korzyści. O to już należało by ich spytać. Wracając do tematu, gdybym dostał taką propozycję, poważnie bym się nad nią zastanowił. I nie dlatego, że bardzo spieszy mi się do mainstreamu, ale dlatego, że to słyszę w radiu i telewizji, nie bardzo mi się podoba. Uważam, że szeroko pojęte reggae ma w sobie taki potencjał komercyjny, że kosi wszelką konkurencję. Ale trzeba to pokazać. Tyle się gada teraz o tym, że reggae triumfalnie powraca do mediów, a ja jakoś tego nie widzę. Co z tego, że zespoły trafiają na listę Trójki jeśli, oczywiście z drobnymi wyjątkami, okupują dolne pozycje. Inaczej być zresztą nie może, skoro w normalnym czasie antenowym nikt ich nie gra. A świadomość w społeczeństwie jest zerowa. Ona jest zerowa nawet wśród dziennikarzy. We wspomnianej Trójce w czasie dnia jamajskiego grali właściwie wyłącznie Marleya, bo z tym im się Jamajka kojarzy. A pan prowadzący stwierdził, że gdyby on na co dzień słuchał reggae to by mu się nic nie chciało robić, tak go ta muzyka rozleniwia (śmiech). Reggae jest, owszem, ale głównie w Radio Bis i TVP Kultura. Polecam sprawdzić słupki słuchalności i oglądalności. Teraz Bis zresztą planują zamknąć. Jest lepiej, czego dowodem choćby powstanie Free Colours, ale dlaczego nie miało by być po prostu dobrze czy raczej normalnie. Pewnie za dużo wymagam, ale trudno.

Nowa płyta to w dużej części wasza własna produkcja. Materiał nagraliście we własnym studio, a ty byłeś jednym z producentów płyty. Jesteście zadowoleni z efektu?

Z tym własnym studiem to bez przesady. Pewnie, że taka sytuacja byłaby wymarzona, ale na własne studio musimy jednak jeszcze trochę poczekać. Faktem natomiast jest, że płytę nagrywaliśmy prawie w domu, bo rzecz miała miejsce w kłobuckim H.O.M. Studio, które mieści się jakieś pół godziny drogi od mojego rodzinnego domu. Jest wprawdzie niewielkie, ale to normalne, profesjonalne miejsce nagrań. Ogromnym jego plusem jest osoba właściciela, realizatora dźwięku a także współproducenta naszej płyty Michała Dylikowskiego, który nie tylko ma tak zwane „ucho”, ale jest też świetnym muzykiem. Jego pomoc okazała się nieoceniona i na pewno wiele mu ta płyta zawdzięcza. Same nagrania trwały około miesiąca, pozostałe dwa poświęciliśmy na miksy i master. Nie spieszyliśmy się więc jakoś specjalnie, ale i też nie była to jakaś mozolna, długotrwała praca. Od początku wychodziliśmy z założenia, że drugi album ma być surowy, trochę szorstki i w znacznie większym stopniu oddający atmosferę występów na żywo. Chcieliśmy jakoś uchwycić tą energię, która jest naszym największym atutem. I to się chyba udało. Na dzień dzisiejszy mogę powiedzieć, że z brzmienia tej płyty jestem zadowolony, co nie znaczy, że nie można by tego zrobić lepiej. Ale tak to już jest, że w pewnym momencie trzeba przerwać pracę, bo inaczej można zacząć zjadać własny ogon. Poza tym zależało nam, żeby płyta wyszła na wiosnę i stąd wdarło się do nagrań trochę nerwowości. Ale myślę, że efekt jest zadowalający.

Pierwsze dźwięki dęciaków w utworze „Warszawa” przypominają mi trochę pewien znany estradowy szlagier o blondynce. Takie się zrodziło w mojej głowie dziwne skojarzenie. Wiesz o co mi chodzi?

Dokładnie tak samo zareagowała nasza sekcja dęta kiedy przyniosłem na próbę ten numer (śmiech). Dopiero oni uświadomili mi to podobieństwo. Było to całkowicie niezamierzone, ale uznaliśmy to za zabawne. W ten sposób zrobiło nam się kolejne odwołanie popkulturowe (śmiech). Ja zresztą bardzo szanuję Andrzeja Zauchę (śpiewał wspomniane „Wakacje z blondynką – dop. red.). Uważam, że nie był to tylko kolejny szansonista w rodzaju Wodeckiego. Facet miał niesamowite zdolności wokalne i tylko niestety kłopoty z wyborem repertuaru. Moim zdaniem, powinien zostać przy swingu. Jest taki numer „Bądź moim natchnieniem”. Po prostu buty spadają.

Zaserwowaliście słuchaczom prawdziwy sprawdzian na cierpliwość. Ja o mało nie wyskoczyłem z kapci, zanim się doczekałem „Wielkiej Gry”. Poprzednia płyta też kończyła się „żartem muzycznym”. Zażartować to wy chyba lubicie?

Na pewno mamy do siebie i własnej twórczości dystans. Nie pozujemy na poważnych artystów, bo żaden z nas się w ten sposób nie czuje. Granie jest dla nas swego rodzaju odskocznią od codzienności i nie widzę powodu by w muzyce wszystko brać na serio. Równocześnie nie chcemy być postrzegani jako grupa trefnisiów, bo nie wszystko w naszej muzyce jest żartem. Chodzi po prostu o przymrużenie oka w odpowiednich momentach. Lubimy pożartować gdy jest na to czas i miejsce. Tych żartów muzycznych jest w naszej twórczości więcej. Z naszej strony internetowej można sobie na przykład ściągnąć przeróbkę tematów z polskich seriali. Na ostatniej płycie wzięliśmy też na warsztat utwór grupy OMD, gwiazdy lat 80. Inna sprawa, że wyszła nam z tego całkiem poważna, przebojowa kompozycja. A co do „Wielkiej Gry” to cicho-sza. Niespodzianka niech pozostanie niespodzianką.

Wywiad ukazał się w magazynie Free Colours nr 6.

DODAJ KOMENTARZ