Choć najpopularniejszą muzyką w ojczyźnie reggae jest dziś imprezowy dancehall, nurt roots & culture ciągle ma wiernych wyznawców. Jednym z najciekawszych artystów młodego pokolenia muzyki korzeni jest bohater poniższego wywiadu. Posiadający pochodzący z Biblii artystyczny pseudonim, traktujący gandzię jako narzędzie lepszego kontaktu z Najwyższym, starający się żyć zgodnie z jego wolą. Brzmi jak opis klasyka nagrywającego w latach 70., jednak były to lata jego dzieciństwa. Przed wami prawdziwy rootsman w XXI wieku – Chezidek.
Rozmawiali: Grzesiek ‘manfas’ Kuzka, Krzysiek Wysocki
15 sierpnia 2010, Ostróda Reggae Festiwal
Zacząłeś jako deejay Chilla Rinch?
Tak naprawdę to zacząłem śpiewając, a dopiero później zacząłem nawijać jako Chilla Rinch. To była droga, w czasie której starałem się udoskonalić swój głos.
Kiedy to było?
Śpiewam odkąd pamiętam (śmiech). Muzyka towarzyszy mi od najmłodszych lat, pomaga w czasie życiowej podróży, w czasie przeciwności losu. Muzyka jest schronieniem, jest też punktem zbiorczym.
Od początku trzymałeś się nurtu roots & culture?
Tak, zawsze korzenie i kultura.
W jednym z wywiadów powiedziałeś, że twoi rodzice byli rootsmanemi, byli też rasta?
Tak, moi rodzice to rootsmeni. Nie nosili dreadów, ale byli rasta.
To oni zaszczepili ci miłość do tej muzyki?
Po części tak, ale z drugie strony żaden z moich braci, żadna z moich sióstr nie śpiewają. Więc w ich przypadku to nie zadziałało (śmiech). To siła Najwyższego, który daje ten dar i jest największą inspiracją oraz wskazuje drogę.
Skąd wzięła się twoja ksywa Chezidek?
Wymyślił ją jeden z braci ze wspólnoty, Maestro, z którym pisałem piosenki, który był dla mnie mentorem. Gdy widział mnie idącego powiedział: ‘Melchezidek to imię dla ciebie’. Imię to pochodzi z Biblii, tak nazywał się najwyższy kapłan Szalemu. Zaakceptowałem to imię, staram się żyć jak najlepiej, aby być z nim w zgodzie.
Urodziłeś się w parafii St. Ann, ale później przeniosłeś się do Kingston. Czym różniło się dorastanie w St. Ann od życia w Kingston?
Nigdy nie przeprowadziłem się do Kingston. Nawet dziś mieszkam w St. Ann. W pewnym momencie, ponieważ nie mamy w St. Ann studiów nagraniowych, musiałem wybrać się w podróż do miasta. W Kingston nawiązałem współpracę z producentami, zacząłem przygotowania do wydania albumu. Pierwsze dwa wyprodukował Fattis Burrel, Exterminator.
Pracowałeś również z Bobbym Kondersem?
Tak, to był mój pierwszy oficjalny producent, jeszcze przed Fattisem. Burro Banton sprowadził go do Ocho Rios w St. Ann, żeby mnie spotkał po tym, jak usłyszał mnie śpiewającego w nagraniu dla Roof Records. Burro chciał wtedy nagrać z Bobbym Konwersem dubplate dla Massive B. Później nagrałem kilka singli jako Chilla Rinch. Byłem wtedy DJem i singjayem. Później, a minęło kilka lat kiedy nie widzieliśmy się, gdy zacząłem już śpiewać jako Chezidek, odnowiliśmy współpracę.
Czym różni się styl Fattisa od stylu Bobby’ego Kondersa?
Praca z Fattisem to krok do przodu, otwarcie drzwi, stanie się prawdziwym artystą. Bobby Konders to człowiek, który zawsze miał dużo pewności i wiary we mnie. Pozwalał mi przekazywać to, co siedziało we mnie. Nie mówił mi jak mam to robić, dawał mi swobodę. Fattis był w tamtym czasie wielką firmą, nie jest już tak dziś, ale wtedy tak było.
W wielu numerach – m.in. w „Herbalist”, „Call Pon Dem”, „A De Weed” – poruszasz temat ganji.
Zioła jest częścią mnie, pomaga mi na wiele sposobów. Nie tylko mi, wielu ludziom z mojego otoczenia, mojej rodzinie. Zioło jest ważne dla świata.
Czy nie uważasz, że wiele osób pod pretekstem rasta traktuję je tylko jako kolejną używkę?
To ludzie, którzy są na zewnątrz, a starają się zajrzeć do środka. Gdy tam będą, zrozumieją, że muzyka reggae nie jest tylko o paleniu i byciu upalonym. Reggae to muzyka przekazu, ucząca prawości, wznosząca ducha, pomagająca zmartwionym. To nie jest muzyka o seksie, rzeczach materialnych i próżności. Zioło jest pomocą duchowości, łączy z nią. Na świecie jest wielu ludzi, którym jej brakuje, którzy żyją dzięki religii lub dobrom materialnym, ale nie znają życia duchowego. Stąd bierze się tyle wojen, przemocy i zła. Gdy palisz zioło, przyjmujesz je w płynie lub w pokarmie – bo nie trzeba koniecznie go palić, są inne sposoby przyjmowania go – rozumiesz, że to coś więcej niż poczucie upalenia. Zioło uspokaja arogancję i brutalność, powoduje, że wiesz jak zachowywać się mądrze. Zioło powoduje, że zatrzymujesz się i myślisz zanim coś zrobisz. Czy robisz to dobrze, czy źle. Zioło to naturalne drzewo wyrastające z ziemi, co może być z nim złego? Powoduje, że się uśmiecham, gdy mi smutno.
Wracając do muzyki – na albumie „Inna Di Road”, wiele numerów zostało nagranych na klasycznych rytmach (autorsta Yabby’ego You, Abyssinians, ze Studio One) – to był twój wybór czy Bobby’ego?
To był wybór Bobby’ego, bo – muszę wam to powiedzieć – on zna mnie lepiej niż inni producenci, dobrze wie, co jest we mnie. On nie dzwoni do mnie za każdym razem, gdy pracuje nad jakimś riddimem. Wybiera te, które będą dla mnie dobre, na których dobrze zaśpiewam.
Piosenkę „Don’t You” zaśpiewałeś razem z Gentlemanem, który jak wiadomo jest białym Europejczykiem. Widziałeś jakąś różnicę w jego podejściu do reggae?
To jest ta sama muzyka, muzyka jest jedna.
Album „I Grade” nagrałeś razem z Sly & Robbie, jak doszło do tej współpracy? Jak ci pracowało się z takimi legendami?
Zaczęło się dzięki małemu bratu o imieniu Burru, który jest inżynierem w studio Sly & Robbie. To mój brat od najmłodszych lat, kiedy jeździłem do Kingston, gdy byłem tam w getcie i było ciężko. Gdy został inżynierem w ich studio, pewnego dnia zaprosił mnie do nagrania piosenki, to było „I Grade”. Sly i Robbie polubili ją, to otworzyło drogę do nagrania albumu.
Współpracowałeś z francuskim labelem Ire Ites. Dużo jamajskich artystów nagrywa z europejskimi producentami i dla europejskich labeli. Dlaczego tak się dzieje?
Dziś Europa jest bardziej otwarta na roots, na Jamajce rządzi dancehall. To nie jest wina ludzi, to przez rząd i media. Rząd walczy z muzyką roots, z muzyką rasta. Nie chce, żeby ludzie myśleli. Ponieważ Jamajczycy żyli wiele lat w niewolnictwie, w biedzie i w getcie, a rastamani pokazali im ich kulturę i korzenie, rząd zrozumiał, że rasta są silniejsi od niego. Rasta są bliżej ludzi niż rząd. Dlatego rząd dał pewnym ludziom złote łańcuchy, bling bling, wymyślne ciuchy i pieniądze, żeby zmieniali umysły ludzi. I to się teraz dzieje, ludzie idą niewłaściwą, błędną drogą. Ale ciągle nie wszyscy.
Twój najnowszy album nazywa się „Judgement Time”. Czy masz opowiedzieć coś o nim?
Byłem wtedy w Holandii w trasie z Richie Spicem, gdy poznałem tych gości z JahSolidRock i z Not Easy At All Productions. Oni chcieli ze mną nagrywać, powiedziałem więc, żeby puścili riddimy. Podobają mi się wibracje i duch, które przynieśli.
Najbliższe plany?
Tak naprawdę niczego nie planuję, staram się żyć robiąc właściwe rzeczy. Staram się żyć jak najlepiej, zgodnie z wolą Najwyższego, Rastafari!
Wywiad ukazał się w magazynie Free Colours nr 15.