Jako fan Clashów od lat starałem się śledzić poczynania członków tegoż bandu. Paul Simonon miał swoje Havana 3AM, Topper Headon próbował swoich sił solo, Joe Strummer chwilę pogrywał w Pogues, by później na trochę dołączyć do Micka Jonesa i jego wyjątkowej ekipy Big Audio Dynamite. Z tego właśnie zespołu pochodzi mój rozmówca. Greg ‘Dread’ Roberts, bo o nim mowa, był perkusistą i wokalistą grupy. Co ciekawe także basista i klawiszowiec BAD dołączyli do założonego w 1993 projektu Grega krótko po wydaniu debiutanckiego albumu „360°”. John Peel uznał ich drugi studyjny album „Second Light” jednym ze swoich ulubionych. A jeśli dodam, że w 1995 roku do bandu dołączyła kolejna legenda, w postaci wybitnego jamajskiego wokalisty Earla 16, to już z pewnością wiecie o kogo chodzi. Nie lada gratką okazał się więc ich koncert w Bielawie, gdzie zespół świętował 25-lecie działalności. W dziedzinie muzyki elektronicznej praktycznie nie mają sobie równych. Kojarzy ich przynajmniej 3 pokolenia ludzi słuchających punka, reggae, dubu, trip hopu czy house. Po prostu
DREADZONE
F.C.: Nie wydaje ci się, że świat strasznie się zapędził ostatnimi laty? Pamiętam kiedy wasze kompozycje miały po 10 minut, dzisiaj próżno już takich szukać w waszym repertuarze. Przeszliście na tryb radiowo-piosenkowy.
G.R.: Masz rację, są zdecydowanie krótsze. No i trochę szybsze. Coś w tym jest, że dzisiaj uprawiamy klasyczne pieśniopisarstwo, przez co nasze utwory mają 4-5, a rzadziej 6 minut. W czasach, gdy powstawało „360°” wszystko odbywało się bardziej linearnie. To dlatego nasze numery miały po 9 czy 10 minut. Pamiętam remix dla Transglobal Undeground, który, mimo że tego nie chcieliśmy trwał prawie 10 minut. Czasy się zmieniają także dźwiękowo. Zmieniają się brzmienia. Obecnie mamy chyba więcej do powiedzenia w piosenkowym stylu. Pamiętam, że kiedyś wszystko oscylowało wokół 9 – tyle piosenek było na pierwszym krążku oraz na „Second Light”. Tyle też trwały. Z kolei „Dread Times” ma ich już 12 choć krótszych. Na następnym też będzie ich 12 (mowa o wówczas nie wydanym jeszcze „Dubwiser Volume One). Kompozycje są zatem krótsze, ale chyba mamy więcej do opowiedzenia.
F.C.: Przez 25 lat byliście bardzo aktywną ekipą – tak wydawniczo jak i koncertowo. Ta druga część działalności to wasz znak rozpoznawczy – zawsze mnóstwo dobrej, pozytywnej energii, mimo, że większość z was nie jest już młodzieniaszkami. Macie na to jakiś sposób, jakiś sekret?
G.R.: Jeśli o mnie czy Leo (Leo Williams – basista grupy – dop. red.) chodzi, to myślę, że granie w Big Audio Dynamite w latach 80-tych i doświadczenia tam zdobyte są kluczem tego jak podchodzimy do muzyki. To wpływa na nasze oczekiwania wobec całego zespołu. Mówię o kwestii zaangażowania. Zwróć uwagę, że uprawiamy muzykę dance, która postrzegana jest przede wszystkim z perspektywy didżejskiej. A my jako zespół zawsze staramy się osiągnąć coś więcej. Rozwijać się, ulepszać. Zawsze staramy się, by każdy następny album był lepszy od poprzedniego w jakiejś warstwie. Myślę, że o to chodzi. Ważne jest także, by inspirować się nawzajem. W zespole, w którym jest kilku muzyków zawsze jest dużo pomysłów. Po prostu się nimi dzielimy. Pamiętam, że w czasach kiedy sporo paliłem, czego obecnie nie robię, lubiłem pracować na haju. W ten sposób przekuwaliśmy masę pomysłów w projekty, które stawały się piosenkami. Dzisiaj wygląda to trochę inaczej. Od jakiegoś czasu wspiera nas mój syn, który dopiero się rodził gdy zakładałem Dreadzone. Gra z nami na keyboardzie, gitarze, melodyce. To on wnosi powiew świeżości do naszych pomysłów. Zawsze mamy zatem coś nowego. Nie stoimy w miejscu. Do tego inspiracje od Earla 16 czy Spee, który jest naprawdę znakomity w pisaniu piosenek. No i Bazil (wł. James Bainbridge – dop red.), który jest didżejem na scenie drum’n’bass i też wnosi coś od siebie. Moim zdaniem jesteśmy w idealnej sytuacji, bo w każdej chwili możemy zrobić coś zupełnie od nowa.F.C.: Zauważyłem, że ostatnio nie grywa z wami Chris (Chris Compton był głównym gitarzystą grupy przez blisko dekadę – dop. red.). Dzisiaj również nie było go z wami – odszedł od zespołu?
G.R.: Tak, to była jego decyzja. Działał z nami przez ostatnich 10 lat. Już w ubiegłym roku stwierdził, że nie widzi progresu w tym co robi, nie rozwija się muzycznie. Stwierdził, że jedynie pojawia się na koncertach by odegrać swoje. Szanuję jego decyzję. Co ciekawe od momentu jak odszedł zwróciliśmy się bardziej w tę tradycyjną stronę. Mamy więcej miejsca na elektronikę, co mi osobiście pasuje. Jest więcej miejsca na dub, a mniej rocka.
F.C.: Rzeczywiście, bo to on był odpowiedzialny za rockowy pazur w brzmieniu Dreadzone.
G.R.: Tak. Był świetnym zastępcą mojego brata, który zmarł przedwcześnie. W tamtym momencie mieliśmy ochotę na więcej rock’n’rolla, więcej gitar, nowe eksperymenty. Album „Escapades” jest tego świadectwem. Ta płyta jest mocno rockowa. Prawdę mówiąc z dzisiejszej perspektywy traktuję to jak przygodę, bo jednak z czasem postanowiliśmy wrócić do naszego klasycznego, bardziej elektronicznego brzmienia. Pamiętam kiedy mój syn słuchał i porównywał nasze albumy stwierdził, że powinniśmy grać bardziej w stylu „360°” aniżeli na rockowo. „Dread Times” to właśnie powrót na właściwe tory. I widać, że podoba się ludziom. Będziemy dalej iść w tym kierunku. W przygotowaniu mamy nowy album, na którym będzie i Earl 16 i Louchie Lou z Michie One, będzie też Dreadzone i własny projekt mojego syna (mowa oczywiście o albumie „Dubwiser Volume One”, który ukazał się w sierpniu 2019 roku. A wspomniany projekt syna – Marlona to Sub Mantra, który współtworzy wraz z ojcem – dop. red.). Ciągle coś robimy – dużo się dzieje. Właściwie nie odpoczywamy.
F.C.: Powiedziałeś kiedyś, że współpraca z Mickiem Jonesem i Donem Lettsem była jak walka dyktatorów. Czy dzisiaj, z perspektywy 25. lat działalności założonego przez ciebie zespołu, myślisz, że forma jaką tworzycie jest lepsza?
G.R.: Myślę, że zachowujemy zdecydowanie lepszy balans. Big Audio Dynamite jako band był przede wszystkim projektem Micka. Być może brakowało mi trochę kontroli i taką rolę przyjąłem w Dreadzone. Kogoś kto łączy wszystkie formaty. Co ważne wszyscy to akceptują i to jest fajne. My pracujemy wspólnie. Ja wiem, że nie byłbym w stanie dać sobie radę sam, ale wszyscy akceptują moją rolę jako kapitana statku. I to jest w porządku. Myślę, że to dlatego, że sam nie jestem dyktatorem. Owszem, lubię mieć wszystko pod kontrolą, jednak muzyka to przede wszystkim różne pomysły, które realizuje się wspólnie. Nie byłbym w stanie pracować sam. Nawet przy „360°”, gdzie masa pomysłów była moja, nie dałbym sobie rady bez Tima Brana. Jego brzmienie, gra na klawiszach, aranżacje są częścią wspólną. Kluczowym jest by, nawet jeśli czyjś udział jest niewielki, szanować ten wkład. Ego trzeba po prostu odstawić na bok. To jest rzecz której nauczyłem się przez te wszystkie lata w muzycznym biznesie.
F.C.: Trudnym jest utrzymywanie zdrowych relacji pomiędzy członkami tak różnorodnego zespołu – z tak dużą ilością ludzi, biorąc pod uwagę przeszłość?
G.R.: Wiesz co, nigdy się nad tym głębiej nie zastanawiałem. Trzymamy się razem przede wszystkim dlatego, że pracujemy razem. Przyjaźń oczywiście też odgrywa tutaj rolę. Jednak uważam, że w kupie trzyma nas biznes. 10 lat temu dołączył do nas nasz obecny menadżer. Obecnie pomaga nam także prowadzić wydawnictwo. O ile on trzyma rękę na pulsie nagrywania i przygotowywania naszych wydawnictw, my dbamy o koncerty i trasy. Myślę, że ważnym jest ciągle pracować. Problemy rodzą się wtedy kiedy brakuje pracy. My kochamy to, co robimy i dzięki temu jesteśmy ze sobą szczęśliwi. Nie brakuje nam energii. Moi dwaj synowie, z których jeden gra na klawiszach, a drugi na gitarze, też są dawką tej dobrej energii. Zawsze szukamy nowych pomysłów, jesteśmy otwarci na młodszą generację. Kiedy koncertów jest mniej wówczas skupiamy się na pracy w studio. Tworzymy nowe projekty. Ważne, by ciągle mieć zajęcie.
F.C.: W jednym z wywiadów powiedziałeś, że najtrudniejszym momentem twojej kariery była rezygnacja Virgin z dalszego wydawania waszej muzyki. To stąd wziął się pomysł założenia własnego wydawnictwa? Mam tu na myśli oczywiście Dubwiser.
G.R.: Dzisiaj patrzę na to trochę inaczej. Z perspektywy biznesu miarą sukcesu jest to jak umiejętnie radzisz sobie z porażką. Uważam, że dobrze jest w życiu zaliczyć kilka porażek. Jak pewnie wiesz po moim odejściu z Big Audio Dynamite założyłem zespół Screaming Target. On też okazał się porażką. Kiedy ponosisz porażkę, to myślę, że lepiej naprawdę nisko upaść, by móc po prostu zacząć od nowa. Weź pod uwagę, że Virgin w swojej historii nie przedłużała kontraktów z całą masą zespołów.
F.C.: Oczywiście. Pamiętam, że przenieśliście się wtedy do niedużego, niezależnego wydawnictwa Rufflife UK, ale trwało to jednak trochę.
G.R.: Zgadza się. W tamtym czasie zaczęliśmy grywać intensywnie jako didżeje w klubach. W niektórych nawet rezydowaliśmy. To był inny rodzaj energii. Masa ciekawych pomysłów wówczas powstała. Pamiętam, że Spee wtedy stanął nam na drodze. Z perspektywy czasu muszę przyznać, że „Second Light” jest świetne. „Biological Radio” to jakby jego dopełnienie. To, czego nie udało nam się zmieścić (oba albumy były wydane przez Virgin – dop. red.). Niemniej uważam, że „Sound” to nadal świetny album. 2,5 roku zabrało nam stworzenie go. Takie krążki nie tworzą się przecież same. Bardzo chcieliśmy przetrwać ten okres, a jednocześnie zrobić coś ciekawego. Ja mam w sobie tę wytrwałość. Ostatnio słuchałem starych demówek i myślałem sobie, że to właśnie ciężka praca pozwoliła nam przetrwać. Poza tym mieliśmy i mamy to szczęście, że ludzie naprawdę lubią naszą muzykę. Wielokrotnie załapywaliśmy się do rankingów 40. najlepszych albumów, piosenek itd. To bardzo fajny balans – pomiędzy tym co się robi i byciem docenianym. Doświadczenie to jedno, energia od młodych to drugie, poza tym przyjaźń, miłość. Tak, miłość jest ważna.
F.C.: I trzeba przyznać, że wam się udaje. Jesteście ciągle na scenie, żwawi. Słucha was już kolejne pokolenie ludzi.
G.R.: Wiesz, wydaje mi się, że pomaga nam to, że nigdy nie byliśmy na samym szczycie. Najwyżej na listach przebojów byliśmy z „Little Britain”, bo na 20. miejscu – przez 3 tygodnie. To taki nasz mały hit. Może gdybyśmy sięgnęli pierwszego miejsca dzisiejsza rzeczywistość wyglądałaby zupełnie inaczej? Może mielibyśmy do zrobienia zbyt dużo by temu sprostać? Na szczęście nie osiągnęliśmy tego. Dajemy sobie świetnie radę. Robimy swoje. Co więcej na poziomie, który powoduje, że czujesz się zaspokojony.
F.C.: Od czasu albumów z Virgin można by to określić mianem ciągłego progresu.
G.R.: Masz rację. Owszem zdarzały się nam wzloty i upadki, niemniej tak można by to określić. Dlatego staramy się utrzymywać ten balans. Wszystkim nam to pasuje.
F.C.: Chciałbym zapytać o album „Second Light”, którego przebudową lub może lepiej – uwspółcześnieniem zajęliście się na przełomie 2011/2012 roku. Trudno było odnaleźć się albumowi wydanemu w połowie lat 90-tych w prawdziwie elektronicznych realiach? Pytam przede wszystkim z technicznego punktu widzenia.
G.R.: To trochę inny sposób pracy. Kiedy nagrywaliśmy „Second Light” czy „360°” korzystaliśmy z Akai MPC, samplerów, keyboardów. Dzisiaj wszystko jest łatwiejsze. Wiele rzeczy jesteś w stanie zrobić posiadając wyłącznie komputer. Choć muszę przyznać, że ciągle mam swoje stare MPC 60, Akai S1000 i sporo starego, analogowego sprzętu jak efekty, delaye. Wszystko działające. Więc bariera technologiczna nie była aż tak straszna do pokonania. Jako ciekawostkę powiem ci, że jeden z projektów na krążek „360°” znalazłem na dyskietce. Dzisiaj pracujemy nad nim jako nad nowym utworem. Lubię sięgać w przeszłość. Zresztą, kiedy nagrywamy klawisze to zdarza nam się przepuszczać je przez MKS-80 (chodzi o polifoniczny syntezator analogowy Roland MKS-80 produkowany w latach 80-tych ubiegłego wieku będący bardzo popularnym sprzętem studyjnym – dop. red.) celem uzyskania cieplejszego brzmienia. Na „Dread Times” doskonale to słychać. Uwielbiam analogowe brzmienie. Moim zdaniem żaden cyfrowy plugin nie jest w stanie tego zastąpić. Oczywiście doceniam postęp i to jak szybko mogę uzyskać jakiś efekt, który w przeszłości, na MPC 60 zabierał dużo czasu. O mój Boże ileż to kosztowało czasu! Teraz to kwestia adaptacji do tego co oferuje ci technologia. Ja nigdy nie dałem się jej pochłonąć. I nie jestem orędownikiem najnowszych trendów.
F.C.: Poza tym od tego w zespole macie przecież Bazila.
G.R.: Tak, dokładnie.
F.C.: Z ciekawszych wątków w waszej karierze jest współpraca z Mattem Coltonem zwanym ‘The Alchemist’ (wybitny inżynierem dźwięku, który może poszczycić się współpracą z m.in. z Georgem Michaelem, Coldplay, Peterem Gabrielem czy Kanye Westem – dop. red.) – jak doszło do tego, że podjęliście z nim współpracę?
G.R.: Poznaliśmy się w czasach kiedy nie był jeszcze tak uznanym inżynierem dźwięku. Miał wówczas studio w Bristolu i namówiliśmy go do współpracy przy „Once Upon A Time”. Potem zrobił nasz kolejny album. I tak już zostało. Przy „Dread Times” zastanawialiśmy się nawet nad zatrudnieniem kogoś innego, ale jakoś tak wyszło, że znów postawiliśmy na Matta. Obecnie jest szefem własnej firmy z siedzibą w Hammersmith w Londynie. Lubimy z nim współpracować, bo robi to, co my mamy na myśli. U nas praca wygląda tak, że oczywiście podczas nagrań słuchamy wspólnie. Potem ja zabieram materiał do siebie i słucham go na swoich głośnikach coś przy tym dłubiąc. Następnie materiał przejmuje Bazil. On dodaje trochę agresywności. Następny w kolejce jest Tim – z którym znamy się od początku. Na końcu jest Matt, który zajmuje się masteringiem. Tak wygląda pełny cykl. W sumie, to przypomniałeś mi jakimi szczęśliwcami jesteśmy mogąc współpracować z kimś takim.
F.C.: Jako, że to już 25 lat waszych wspólnych scenicznych i wydawniczych działań czy możemy spodziewać się czegoś specjalnego?
G.R.: Wiesz… Kiedy obchodziliśmy 20-lecie zespołu nakręciliśmy mały film dokumentalny. Trochę poświętowaliśmy. Teraz niczego wielkiego nie planujemy. Ogólnie to wydarzenie będziemy utylizować chyba jedynie w mediach społecznościowych. W sierpniu, 21. sierpnia 1993 roku zagraliśmy nasz pierwszy koncert w Londynie, w klubie Marquee. Tydzień później pojechaliśmy do Kopenhagi na festiwal trwający od świtu do zmierzchu. Don Letts nagrywał całość swoją kamerą i chciałbym podzielić się tymi filmami więc zapewne gdzieś je wypuszczę. Pod koniec sierpnia przypada też 20-lecie pierwszej klubowej imprezy spod znaku Dubwiser. Więc pewnie coś tam poświętujemy, ale nie będzie to nic z rozmachem. W sumie, to nawet nic wyjątkowego co moglibyśmy zrobić na ćwierćwiecze nie przychodzi mi do głowy. Zapewne ogłosimy to na Facebooku i w innych mediac i to wszystko.
W tym momencie naszą rozmowę przerwał Earl 16, który ogłosił, że trzeba się zbierać, bo właśnie przyjechał samochód, by zabrać zespół do hotelu. Greg Dread zdążył się tylko pożegnać i podziękować, ale ja mam nadzieję, że tych kilka pytań, których nie udało mi się zadać będzie okazja jeszcze kiedyś wykorzystać.
Rozmawiał: Arek “Bozo” Niewiadomski, foto: Przemysław “Kula” Grzesiak