Wśród pięknych zakątków u stóp Gór Opawskich, w przygranicznych Głuchołazach, kolejnej opolskiej miejscowości, zrodziły się projekty, których spoiwem był Marcin „Sivy” Sznajder. Któż odgadnie, co za duch, może i natury, nadał tchnienia muzycznym fascynacjom rozmówcy Free Colours. W każdym bądź razie o ich ujawnienie, a także wspomnienia z okresu podróży po „kabel z końcówkami” do południowych sąsiadów, prosimy uczestnika takich zespołów jak Mystic Morning i Duch Natury. Zapraszamy na kolejną wycieczkę wstecz, do lat, gdy przepływała druga fala rodzimego reggae.
Rozmawiał: I&Igor
Wyjaśnij, jak to było: w mistyczny poranek obudziłeś się na łonie natury i spotkałeś ducha, który zażądał od ciebie założenia zespołu reggae?
A to dobre. Myślę, że historia troszkę inna niż ty mi ją opisałeś. Moja przygoda z reggae i całym nurtem rasta zaczęła się dosyć dziwnie, ponieważ wcześniej słuchałem namiętnie, podkreślam namiętnie, thrash metalu, hard core’a, a z reggae miałem tyle wspólnego co z rakietami. Pewnego dnia wpadł mój przyjaciel, a późniejszy perkusista Mystic Morning – Paweł Szczepański i zapodał mi utworek Boba „Exodus”. Byłem w szoku. Nadal jestem. Moje pytanie zabrzmiało – kto to jest i czy ma tego więcej, a on na szczęście miał (śmiech).Myślę, że następny mój poranek rzeczywiście był wtedy mistyczny. Może stąd moja nazwa – Mystic Morning (mistyczny poranek)-zawsze już chciałem mieć taki poranek, budzić się co rano i to czuć. Życie zweryfikowało moje młodzieńcze marzenia, choć nie powiem, budzę się co rano szczęśliwy i to jest najważniejsze. W tych czasach, jak sam wiesz, ciężko było o zdobycie jakiejkolwiek kasety z reggae, a jak już człowiek zdobył, to cieszył się jak dziecko. Tak pomalutku trwałem i poznawałem reggae i rasta .Nawiązałem parę znajomości i uczyłem się. Wz-rasta-łem w przeświadczeniu, że to moja i jedyna droga jaką mogłem podążać. Miałem z kumplami wtedy kapelkę hard core’owa ,ale coraz częściej próbowaliśmy sklecić coś reggae’owego, poznaliśmy też Bad Brains i to był strzał. Można grać i reggae, i walić riffami po gitarze. Nasz skład zaczął się powiększać i z 4 osób grających hard core, nagle pojawiło się 9 osób grających reggae. Byłbym nieuczciwy, gdybym nie wspomniał o nich. Joanna Wjerna (dziś już żona moja), Anna Filusz, Gosia Pach, Marcin Mazurek, Maciek Papiorek, Mariusz Łojko, Paweł Szczepański, Przemysław Karcz. Ludzie z totalnie innej bajki, ale wszystkich nas połączyło reggae.
Opowiedz o warunkach w jakich przyszło wam tworzyć w pierwszych latach działalności jako Mystic Morning.
Warunki po prostu spartańskie. Totalny brak sprzętu, większość pożyczona, bo oczywiście nasz dom kultury nie było stać na zakup, albo po prostu nie mieli ochoty na inwestowanie. Najgorzej było z mikrofonami, bo skąd wziąć nagle cztery jak są tylko dwa. Radziliśmy sobie sami. Pomalutku kupowaliśmy sprzęt. Mieliśmy ten przywilej, że za naszą południową granicą, nasi sąsiedzi Czesi mieli sprzęt i to za dobra cenę, więc tam się zaopatrywaliśmy, szczególnie gitarzyści. Wiesz, wzmacniacze jak się sypały, to sami próbowaliśmy naprawiać, jak nie było kabli z końcówkami, to używaliśmy zapałek, aby podłączyć (śmiech). Dosyć dziwne były te czasy, ale człowiek jakoś sobie musiał dawać radę. Próby mieliśmy co tydzień po 3-4 godzinki, to musiało nam wystarczyć na cały tydzień od niedzieli do niedzieli. Tak pomalutku szlifowaliśmy nasz repertuar. Dzięki znajomościom było nam dane zagrać na pierwszym naszym dużym koncercie w Oleśnie, gdzie wyszliśmy jako pierwsi, z wielkim stresem, w dodatku bez gitarzysty, ale po koncercie organizator podszedł i powiedział, że jakby wiedział, jak gramy, to by nas dał później. No cóż, taki już nasz żywot, ludzie nas nie znali, a i my jakoś nie mieliśmy siły przebicia. Ale byliśmy wtedy bardzo zadowoleni i to nas pobudziło do większego działania.
Czy Duch Natury był kontynuacją poprzedniego projektu, czy raczej zupełnie nowym przedsięwzięciem?
Między Duchem a Mystic były jakieś 3 lata przerwy, dojrzeliśmy, wiedzieliśmy co mamy i co chcemy robić, nadarzyła się okazja, wiec spróbowaliśmy znowu – ciągnęło nas do reggae. Nowa krew w postaci nowych ludzi, młodych, inaczej patrzących na reggae, dała rezultat w postaci Ducha Natury. Myślę, że przygoda z Duchem to nasz kolejny krok dający nam wielką moc i siłę na dalsze życie. Ze starego składu pozostała Wjera, Paweł Szczepański i ja. Doszli do nas Radek Szcześniak (nota bene myślę, że bardzo utalentowany wokalista), Michał Kamiennik, Bartek Ostrowski, Grzegorz Wronkowski i Piotr Osiadły. W tym składzie przetrwaliśmy do końca Ducha. Nasza muzyka była już bardzo dojrzała, co pozwoliło na nagranie pierwszego demo i szukanie w końcu profesjonalnego studia.Większość muzyki pisali Michał Kamiennik i Bartek Ostrowski, my próbowaliśmy z tego coś sklecić. Nasze doświadczenie i ich młodzieńczy entuzjazm dawał wyniki. I znowu życie weryfikowało to wszystko, co robiliśmy. Po 5 latach działalności naturalną drogą rozeszliśmy się w swoje strony.
Często wizerunek wokalisty identyfikowany jest z zespołem. Jakie istotne zmiany dostrzegasz, z perspektywy czasu, między tym co robiłeś z Mystic Morning a Duchem Natury?
Myślę, że kierunek, który obraliśmy, obrałem w Mystic Morning, niewiele odbiegał od Ducha Natury. Różnicą było tylko to, iż byłem dojrzalszy, moje teksty były dojrzalsze. Na scenie zawsze dawałem z siebie wszystko, niczego nigdy nie udawałem a i często walczyłem o lepszą pozycję zespołu. Marzeniem moim było to, aby dotrzeć choćby do jednej osoby z przekazem, aby przynajmniej ta jedna osoba polepszyła swoje życie, nie chciałem być nigdy kaznodzieją, starałem się tylko pokazać pewne aspekty życia, które są naprawdę ważne, a ocenę zawsze pozostawiałem słuchającym. Teraz, gdy mam już 35 wiosen myślę, że troszkę nawojowałem się na scenie, ale też czuję niedosyt, że tak mało.
Czy pozostały jakieś wymierne ślady po projektach z twoim udziałem? Mam na myśli nagrania…
Tak, pozostały kasetki , często do nich wracam. Z łezką w oku słuchamy z żoną i moimi maluchami. Demo Ducha można ściągnąć z netu, a teraz szykuje znajomy nasz koncert (Mystic Morning) nagrany w Oleśnie. Wiem, że są nagrania z dwóch koncertów Reggae Christmass, ale nigdy nie udało mi się do nich dotrzeć. Może dzięki temu wywiadowi ktoś się odezwie.
Jak wspominasz udział w takich wydarzeniach – Reggae Christmass, Afryka, Regałowisko?
Kurczę, wspominam bardzo miło, po prostu koncerty zawsze dawały mi i myślę, że reszcie zespołu, niezłego kopa. W końcu graliśmy na największych w tych czasach koncertach reggae w Polsce i to już można nazwać sukcesem. Podczas tych imprez poznawało się mnóstwo osób, z którymi po czasie utrzymywało się kontakt i wspólnie coś się organizowało. Poznałem bardzo wielu mądrych, utalentowanych młodych ludzi, od których również ja się uczyłem. Cały czas to była moja lekcja.
Byłeś zaangażowany również w zina „Hallelujah Time”. Czy to był organ prasowy Ducha Natury? Wiesz, że pismo obdzielano krytyką za szatę graficzną.
Nie, to było raczej przedsięwzięcie autorskie, tylko moje. Zine „HalleluJAH Time” powstawał w czasach Mystic Morning. Zrodził się z potrzeby. W tych czasach na rynku polskim działały tylko dwa ziny o tematyce reggae, była straszna dziura. Patrząc jak wiele zinów hard core i punk powstawało w tym czasie, chciałem małą cząstką zapełnić tę lukę. Myślę, że to był dobry krok, choć borykałem się z różnymi problemami, udało się wysłać w świat 5 numerów zina. Miałem pomysł na dalszy ciąg, ale niestety z przyczyn niezależnych nic dalej nie posłałem. Do tej pory jednak trzymam te ziny w szufladzie i może kiedyś pokażę je moim dzieciom, jak to ojciec małymi krokami „budował” polską scenę reggae (śmiech).Wiem, że grafika nie była mocną stroną mojego zina, ale myślę, że z numeru na numer wszystko się już krystalizowało, tylko czegoś zabrakło… Miłe to były czasy, aż się łezka kręci, że to już przeszłość, ale kto wie, może kiedyś…
Organizowaliście także własne koncerty.
Był cykl koncertów i imprez tanecznych. Tak działaliśmy ponad dwa lata, dopóki zabrakło nam sali. Głównie impreza na rynku lokalnym, ale muszę powiedzieć, że frekwencja dopisywała od 150 do 200 osób w sali to dobry wynik. Muzyka różna, od reggae, dubu, przez ragga, rocksteady, ska, a na punku i hard core kończąc. I wszystko za free. Takie to były czasy. Positiv Vibration Party. Nigdy nie zdarzyło nam się mieć na imprezie jakiejś zadymy, czy rozróby, to był nasz wielki sukces, za to dziękuję przyjaciołom, którzy nas wspierali i pomagali w realizacji tych projektów. Jednym z naszych pomysłów było również przybliżenie ludziom totalnie niezwiązanym z reggae tej kultury, poprzez parę referatów i puszczanie filmów, koncertów o tejże tematyce. Miło było potem pogadać, odpowiadać na pytania ludzi, często wiele lat starszych od nas, a jakże chłonących wiedzę. Pamiętam, jak podeszła jedna pani do mojego kolegi i powiedziała że kiedyś nas się bała, ale teraz nas szanuje. To było tak miłe, tak dawało nam powera, chęci do dalszych działań i do tej pory koledzy starają się nadal prowadzić pogawędki, choć wiadomo, w czasach Internetu to już nie to samo. Każdy może sobie sam znaleźć odpowiedź na nurtujące pytanie w necie. Takie to czasy…
Czy myślałeś, aby odtworzyć któryś ze swoich projektów?
Czy myślałem? Nadal myślę, nadal kombinuję (śmiech). Zobaczymy, co z tego wyniknie. Mam parę pomysłów. Jak Bóg da, to zrealizuję. Teraz całą moją uwagę skupiam na dzieciach, ale na wakacjach chcę się włączyć w realizację imprezy cyklicznej organizowanej w naszym mieście o nazwie Drum Jamboree. Jest to impreza bębniarska, z założenia miały to być tylko warsztaty, ale już po drugiej edycji zrobił się z tego mały festiwal. Jeżeli chodzi o zespoły, to chyba nic z tego nie wyniknie. Większość muzyków porozjeżdżało się po Europie, ale nie oznacza to, że nie bawimy się w muzykowanie. Teraz to robimy w zaciszu domowym przed komputerem.
Czy Marcin „Sivy” Sznajder ma jeszcze coś wspólnego z reggae?
Kocham reggae, kocham koncerty i jak mam tylko czas oraz okazję, to jadę. Co roku jestem w Bielawie, teraz to taka moja Mekka, muszę tam być obowiązkowo. Jak mówiłem wcześniej, bawię się w muzykowanie w domu na komputerze, komponuję i coś tak próbuję śpiewać. Włączam do tej zabawy moje dziewczyny, co daje nam wielką frajdę, a kto wie, może kiedyś i one spróbują sił w reggae.
Materiał ukazał się w magazynie Free Colours nr 14.