Izrael meets Mad Professor and Joe Ariwa
(Manufaktura Legenda, 2010)
Wiadomość dla wahających się fanów zespołu, a jest ich wciąż wielu, jest taka, że Robert Brylewski ocenia, że dubowa wersja „Dża ludzi” jest lepsza, niż pierwowzór.
Jednak trzeba pamiętać, że Robert ma gust nie wszystkim pasujący, więc zdecydowałem się napisać nie tylko o walorach tej produkcji, ale też o tym, co może zostać uznane zwłaszcza przez młodszych fanów za wady.
Po pierwsze, album jest mroczny, bo duby Mad Professora takie przeważnie bywały – charakteryzuje je nisko osadzony, transowy bas oraz dochodzące jakby zza grubej kotary gitary czy szczątkowe wokale. Jeśli więc ktoś oczekuje na tym albumie skocznych piosenek, niechaj natychmiast o nim zapomni.
Jeśli jednak ktoś oczekuje muzyki dobrej choć niełatwej, klimatycznej choć niewesołej, to na pewno czternaście kompozycji przypadnie mu do gustu. Moja ulubiona to „Bissnessn Dub” – przypominająca mi dubowe zabawy Roberta Brylewskiego na krążku „In Dub”. No właśnie, słów kilka o producentach albumu – Mad Professorze i jego synu – Joe Ariwie.
Tata nie cieszy się u mnie wielkimi względami, bo jego kolejne dubowe krążki, szczególnie te z lat 90. zwyczajnie mnie nudziły. Teraz także nie mogę się oprzeć wrażeniu, że na przykład Dziurex uczyniłby ten album zdecydowanie bardziej różnorodnym i przez to ciekawszym, a Mad Professor wykonał swoją robotę poprawnie, ale nie włożył w to serca. Ot, kolejna płyta dla grupy, którą może firmować swoim nazwiskiem.
Tyle, że w przypadku tego albumu istotne są również względy sentymentalne, bo był on miksowany w studiu, w którym dwie dekady temu nagrywano przełomowy „1991” (choć sam Mad Professor nie przyłożył do niego ręki), a niemniej ważne są kwestie promocyjne. Pseudonim londyńskiego producenta wciąż jest kojarzony z wysoką jakością. Szkoda, że ta jakość jest beznamiętna.
Jarek Hejenkowski
Recenzja ukazała się w magazynie Free Colours nr 16.