Jest jednym z prekursorów polskiego reggae. Od 30 lat wciąż w muzycznym podziemiu, z którego najwyraźniej nie ma zamiaru wychodzić. Enigmatyczny i trudny rozmówca, który doznał wielu ciekawych zdarzeń. To Kaman, czyli Krzysztof Kłosowicz.
Tekst Jarek Hejenkowski
fot. Marcin Maziej
Na początku fascynowałeś się podobno rockiem progresywnym i choćby King Crimson. Skąd więc reggae?
To długa historia. Przerobiwszy Beatlesów, Stonesów, Cream, Hendrixa, przez King Crimson dotarłem do Weather Report i Mahavishnu, a to już była ściana nie do przejścia. Muzycznie, technicznie, sprzętowo. Wirtuozersko. I kiedy usłyszałem Marleya – wow! Ta muza przemawiała do mnie na wszystkich poziomach. I była do zagrania.
Zdaje się, że już w liceum grałeś. To były poważne występy, czy bardziej klasowe wygłupy?
Graliśmy na „balu” maturalnym, za co wychowawczyni abiturientów chciała nas relegować ze szkoły. Takie tam. Za to poważnie ćwiczyliśmy w domu kultury i graliśmy okołokulturowe wykony.
Jakie było wtedy muzyczne środowisko Wrocławia? Młodzi ludzie mogą nie rozumieć faktu, że nie było wielu koncertów, a panowie w mundurach mogli zakończyć imprezę w jednej chwili…
Nie mogłeś zrobić imprezy bez zezwoleń od odpowiednich instytucji. Inaczej było to nielegalne zgromadzenie i mogli cię wrobić w działalność wywrotową. Niby że szykowałeś się do obalenia systemu. Jedynego słusznego.
Jak załatwialiście takie zezwolenia? Kłamaliście?
Te grania bywały pod egidą domów kultury, więc to ich władze zajmowały się tymi sprawami.
Zdarzyło się tobie, że na koncert wparowali mundurowi albo tajniacy? Że miałeś problemy w związku z tym, co śpiewasz ze sceny?
Mundurowi nas nie zaszczycili.Tajniaków nie mogę wykluczyć.Naszemu kumplowi, kierowcy, tajniak groził bronią. Kolega wypchnął go z auta. Gość zginął. Kolega cały czas puszczał w aucie naszą muzę.
Znaczy, że twój kolega zabił tajniaka? To miało swój dalszy ciąg?
Poczuliśmy, że są blisko. Koledze zniszczyło życie.
Fascynacja reggae zaczęła się u ciebie już w liceum czy na studiach?
W liceum. Ale na studiach miałem na roku kolegę, który miał gigantyczny odjazd na tę muzę, miał też szpulowca. Słuchaliśmy całej Jamajki – Eek-A-Mouse, Yellowmana, Perry’ego. Wszystkiego.
Skąd brał nagrania? Polskich zespołów wtedy nie było, a w radiu królowały pewnie Irena Santor i Czerwone Gitary.
Kleszcz, Gołaszewski w Trójce puszczali muzę w audycjach dedykowanych audiofilom.Mieliśmy też kolegów za granicą, podsyłających nowości.
Jak znajdywałeś ludzi do grania reggae? Było już wtedy jakieś większe środowisko znających się ze sobą ludzi, którzy słuchali reggae?
Miki Mousoleum powstało na ASP we Wrocławiu podczas strajku studentów. 13 grudnia obudził nas huk śmigłowców nad miastem, demonstracja siły systemu.
Tak spontanicznie powstał zespół, czy wcześniej już o takim projekcie myślałeś?
Zaczęło się w górach. Miałem gitarę, a kolega koledze zostawił perkusję. Nic nie umiał i szybko nauczył się akcji: werbel, stopa, z czym miało problem wielu kształconych drummerów. Ci grali: stopa werbel.
Zdawaliście sobie sprawę, że jesteście pewnie pierwszym zespołem w Polsce publicznie grającym reggae?
Tak. I jest już strajk, w auli ASP stoją eltrony, perkusja, statywy, mikrofony. Tworzy się „ad hoc” kilka składów, jeden z nich to będzie Miki. Taaa, To był ten greps.
Nazwa zespołu powstała ze zbitki słów. Wtedy mogła ona być odbierana jako prowokacja. Była?
Mnie nie pytaj. Nasz pierwszy plakat to dwa czerwone kółka na białym tle, dołem napis Miki Mousoleum. Kółka wyglądały jak okulary Generała (Jaruzelskiego – dop. red.). Wszyscy to łapali.
A tak ma marginesie, co czułeś, kiedy dowiedziałeś się, że Jaruzelski nie żyje?
Umarł stary człowiek.
Żadnej, nieładnie to brzmi, ale satysfakcji? Jakiegoś odczucia, że to symboliczne zakończenie tamtych złych czasów?
Nie hoduję w sobie negatywnych emocji. To bardzo niezdrowe.
Pamiętasz moment, kiedy pomyślałeś, że Miki Mosuoleum to nie tylko wybryk, ale to powinien być regularny zespół?
Proponowano nam ruchy razem z Klausem Mittfochem, ale troje z nas studiowało na ASP, jeden na polibudzie i jakoś nie odczuliśmy woli komercjalizacji jako zespół, było nie było, podsystemowy.
A Klaus Mittfoch był odbierany jako komercja wtedy? Bo dziś jest traktowany jako awangardowy chyba.
Użyłem słowa komercja myśląc o wiązaniu się z jakąś firmą i zgodą na cenzurę wypowiedzi. Literackie szarady, skądinąd interesujące i przemycanie treści anty systemowych? Mrużenie oczka do systemu? On odmruguje. To ma być to?
Ale to mogła być szansa powalczenia z tym systemem, korzystając z luk w nim, za co na dodatek on by płacił.
Zbyt dwuznaczne jak na moje standardy.
Miki Mosuoleum to był zespół niejako dwuwymiarowy. Bo obok muzyki niezwykle istotne były twoje teksty…
Pisał też Kristofari.
Ale teksty były zaangażowane.
I niesieniem płomienia rewolucji na cały świat.
No teraz możesz z tego żartować, ale przecież „Dynamit na kartki” czy „Czarna wołga” niosły ważne przesłanie – system można wykpić.
O to chodziło. Odczarować grozę systemu, obśmiewając go.
Udawało się?
Tak. Wiele osób, z którymi rozmawiałem, dziękowało za wsparcie, jakiego dostarczała im muzyka Miki. Opozycjoniści, podziemni drukarze, freaki.
Jaki zasięg miała wasza muzyka? Graliście często? Zdarzało się poza Wrocławiem?
Graliśmy na pierwszym Róbrege w „Hybrydach”, gdzieś w Łodzi. A zasięg? Kto wie jak i gdzie wędrowały kasety?
Te kasety to były tylko nagrania koncertowe?
Kolega kierowca, ten od tajniaka, nagrywał nasze próby. Ten materiał wychodził na świat. Są też „zaginione” taśmy Miki ze studenckiego studia „Pod Iglicą”.
Wróćmy jeszcze do tekstów. Rzeczywiście tak ostro było jak w „ZOMO na Legnickiej”?
Tak. Strzelali ostrą amunicją.
Uczestniczyłeś? Znasz z opowieści?
O ile większość walk miała miejsce na Pereca, Grabiszyńskiej, to Legnicka jest dobrze udokumentowana filmowo. Ja „biłem” się pod Grunwaldem, to znaczy Mostem Grunwaldzkim. I mam zaszczyt być celem dla granatu z gazem. Niestety, duży niedolot. Jednak wrażenie kiedy Zomowiec celuje do ciebie, a ty nie wiesz z czego… niezapomniane.
Bałeś się?
Jasne. Był też moment chwały rebelii kiedy perfekcyjnie rzucony koktail Mołotowa, wylądował na pokrywie przedziału desantowego Skota (transporter opancerzony używany w PRL – dop. red.). Wow. Płonący Skot uciekł!
Kiedy patrzysz na to, co dzieję się dziś w Polsce, warto było się bać?
Warto. Bez względu na to jak gówniany bywa system, na jaki zamieniliśmy się (śmiech).
A bardzo się Polska i Polacy zmienili przez te 30 lat?
Chcę wierzyć, że tak. Że na lepsze.
Wiara idzie w parze z obserwacjami?
Ha, ha. Obserwacja jest pochodną stanu umysłu obserwującego.
W połowie lat 80. dostałeś nagrodę z Paryża. Co istotne, w dolarach. Jakie były okoliczności jej przyznania?
Szczegółów nie znam bo „konspira”. Ktoś w paryskiej „Kulturze” uznał, że warto mnie wesprzeć. Dostałem 500 dolarów. Najpierw był jeden i drugi łącznik, kwiaty, gazety jako elementy rozpoznawcze, jak w Klossie, a potem zawieziono mnie klucząc zawile, do willi na Biskupinie, gdzie prof. Suchodolski wręczył mi kopertę z kasą. Był mocno zdziwiony że dostaje ją „rockandrollowiec”. To był pierwszy taki przypadek w historii paryskiej „Kultury”. Potwierdziłem fakt, wysyłając Jerzemu Giedroyciowi pocztówkę z dalekowschodnim obrazkiem (cztery chryzantemy) na którym domalowałem piątą i podziękowałem za pięć. Wtedy 500 $ równało się milionowi złotych. Byłem kilkudniowym milionerem. Kupiłem za to wystaną w nocnych dyżurach kolejkowych pod sklepem pralkę (w drodze był syn Mateusz), a za resztę małego Peaveya – Decade.
Byłeś związany z grupą plastyczną „Luxus”. Co to był za twór?
Zaraz będzie o niej książka (MWW Wrocław). Tak ogólnie, grupa artystowskich freaków powiązanych z ASP.
Twój artystyczny wizerunek pasuje mi do Pomarańczowej Alternatywy, z którą byłeś związany. Jak długo i na czym to polegało?
Kolegowałem się z za-zen’nistami. Waldek (Frydrych – dop. red.) był jednym z nich. Grałem mu też w kampanii wyborczej. Na prezydenta miasta bodajże.
Kandydowałeś też z ramienia Pomarańczowej Alternatywy na radnego.
Zupełnie o tym zapomniałem! Ha, ha!
Może dlatego, że mizernie poszło.
A może nie było to całkiem serio. Kto traktował „Pomarańczową” serio? Serio Solidarność Walcząca. Albo Korwin „Miki”.
Ale śledzisz wydarzenia polityczne?
Słucham radia. Z dystansem.
O radiu napisałeś kiedyś fajny tekst piosenki.
Muzykę też. Teraz mój prawnik zaczepia „Maleńkiego”, bo zgłosił ją do ZAIKS-u jako swoją.
„Maleńki” to chodzi o Maleńczuka? On miał jakiś kontakt z tą piosenką, że uznaje za swoją?
Znamy się od edycji Jazz nad Odrą, kiedy grał m.in. James Blood Ulmer.
Ale znajomość nie uprawnia do podbierania piosenek (śmiech).
Na razie tego nie ruszajmy. Są adwokaci.
To wracamy do wątków biograficznych. Jak długo pociągnęło Miki Mousoleum i kiedy to się przekształciło w Big Bit?
To pytanie o „liczby” a jam dyslektyk cyfrowy. Nie prowadzę dziennika, gubię wycinki prasowe…
No ale można uznać Big Bit za kontynuację Miki?
Jak kto lubi. Tak, w jakimś sensie, tak.
A repertuarowo się zespoły mocno różniły?
Tak. Big Bit grał tylko kilka kawałków Miki. I dużo nowych.
Na koncertach fani domagali się pewnie więcej staroci?
Nie, słyszeli jeden, może dwa stare numery. Pamiętaj, że to ćwierć wieku temu i nie wszystko pamiętam.
Big Bit występował z automatem perkusyjnym. Nie mogłeś znaleźć perkusisty, czy takie było założenie?
Automatom nie płacimy. Słabą kasę lepiej dzielić na mniej kupek.
Poważnie to był główny powód?
No, nie do końca. Drummachine dawała też odrealniony sound.
Jak rozumieć sformułowanie „odrealniony sound”?
Sztuczny, irytujący, transowy? Jam nie krytyk, ni teoretyk. Tak mi się napisało.
Z tym irytującym możesz mieć rację. Gdy słucham nagrań studyjnych, w kawałkach dubowych ten rytm brzmi strasznie kwadratowo.
W 1987 mieliśmy tylko takie zabawki.
Z perspektywy czasu, podobają się tobie te nagrania? Zmieniłbyś coś?
Zmieniłbym.
Co?
Automat.
Gdybyś miał zachęcić nieznającego słuchacza reggae do kupienia płyty Big Bit, to co byś powiedział?
Serio? Myśl sam i sam oceniaj. Nie podążaj za opiniami. Doświadczaj samodzielnie.
Ale załóżmy, że nie ma on możliwości posłuchania choćby próbek w sieci i się waha.
No nie wiem. Kup i zrób lepiej?
Na twoją artystyczną działalność ma duży wpływ Kurta Vonneguta. Dlaczego on?
Duży? Czytałem gościa wtedy. Wizje korporacyjnych światów przyszłości, faktycznie karykatura USA, robiły duże wrażenie.
No ale ilustrowałeś też jego książkę.
A to już tak wyszło. Książkę „Eden Express” Marka Vonneguta, jego syna.
Nakręcono o tobie film i to nie byle kto, bo TVP. Jak wspominasz okres zdjęciowy?
To dość chaotyczny biznes – film biznes.
Nie rozumiem. Możesz dopowiedzieć?
Miał być też filmik z koncertu, Ale rozminęły się koncepcje autora zdjęć i moja.
Zajmowałeś się wypalaniem ceramiki w piecach na podstawie jakiejś japońskiej techniki. Możesz to przybliżyć?
Raku. Tak nazywa się technika wypału służąca do wyrobu utensyliów do ceremoniału herbaty w Japonii. Chodzi o czarki, pojemniki na wodę i sproszkowaną herbatę.
Trudny to fach?
Łatwo się poparzyć.
A co to wabi sabi?
Pojęcie z kategorii estetyki japońskiej. Odsyłam do książki Przemysława Trzeciaka „Powieki Bodhidarmy”.
Pamiętam też, że pracowałeś w Ogrodzie Japońskim. Czym się taki różni od innych i co tam robiłeś?
Pilnowałem żeby nie popsuli! (śmiech) Najlepsze było grabienie żwiru. Przy okazji mogę być przewodnikiem, jakbyś zawitał do Wrocka.
A czym się teraz zajmujesz?
Uczę się zenu od kota.
Kiedyś zagrałeś dla afrykańskich studentów z okazji przyjazdu do Wrocławia ambasadora Nigerii. Pamiętasz ten koncert?
Tak bawiącej się publiczności, tego tańca…. niezapomniane (uśmiech). A my byliśmy w świetnej formie.
Okoliczności przybycia tego ambasadora były podobno zadziwiające…
Kupowali kutry, które miała budować stocznia rzeczna. Nigeria ma kawał wybrzeża.
I na koniec o enigmatyczności. Na co dzień też jesteś takim zwięzłym rozmówcą?
Hmmm… Jak się najaram, to mam gadane.
Wywiad ukazał się w magazynie Free Colours nr 24.
Ale fajne. Nie znałem tego materiału. Lubię.
piotrekk