Marika: Doceniam swoją niszę

0
2602

Gdy na przełomie wieków na polskiej scenie reggae / dhl pojawiła się Marika, szybko stała się jej objawieniem. Śpiewająca i nawijająca, pełna scenicznej ekspresji, momentalnie została okrzyknięta królową polskiego dancehallu. W czasie sesji sound systemu Bass Medium Trinity (który Marika współtworzyła z Aborem i Frenchmanem), temperatura osiągała wrzenie. Z ciepłym przyjęciem spotkały się płyta BMT „Mówisz i masz” (2004), featuringi czy wreszcie utwory ze składanki „Polski ogień” (2006). Gdy w 2007 roku ukazał się singiel „Moje serce” zapowiadający debiutancki album, reggae’owa Polska wstrzymała oddech. Płyta „Plenty” (2008) była dla wielu zaskoczeniem – artystka nie tylko zaprezentowała różne odcienie reggae, ale również sięgnęła dalej – w kierunku soulu, funku i r’n’b. Przed wydaniem jej nowego albumu „Put Your Shoes On”, porozmawialiśmy więc o zróżnicowaniu debiutu, a przede wszystkim o nowym krążku. Panie i Panowie – Lady Marika.

Krzysiek Wysocki
fot. Bartek Muracki

 

Jak z perspektywy czasu oceniasz swój debiut?
Dosyć krytycznie… Zawsze, kiedy robisz coś nowego w życiu, masz wrażenie, że robisz krok w przód – osobowościowo, artystycznie i tak dalej, i tak dalej – spoglądasz krytycznie na swoje dotychczasowe dokonania. Wydaje ci się, że były jeszcze bardzo niedoskonałe. Gdybym miała mówić krótko i węzłowato o tym jak oceniam „Plenty”, to uważam, że to dobry album. Ale też zdaję sobie doskonale sprawę, z dzisiejszej perspektywy – podobnie jak zdawałam sobie sprawę już jakiś czas temu, ale teraz odczuwam jeszcze dobitniej – że jest to bardzo eklektyczna płyta. Chciałam złapać kilka srok za ogon, pokazać się z wielu stron i w gruncie rzeczy to mi się nie do końca udało. To jest paradoks sytuacji. Tak bardzo chciałam uniknąć wsadzenia mnie w jakąś konkretną szufladkę, co z dzisiejszej perspektywy oceniam jako działanie bez sensu – jeśli szufladka przystaje do człowieka, nie jest czymś, co cię totalnie ogranicza, zawsze możesz też z szufladki wyjść. Dzisiaj doceniam swoją niszę i postanowiłam, że będę zawężać, co tak bardzo chciałam rozszerzyć na „Plenty”. Tą płytą chciałam pokazać, że mam dużo zainteresowań muzycznych, na które w składzie Bass Medium Trinity nie było miejsca. Nie mogłam z chłopakami śpiewać soulowych piosenek, bo by powiedzieli „co ty wymyślasz?! śpiewaj Stalag, Clappas, Collie Dance, jedziemy! A nie jakieś soulowe pomiałkiwania” (śmiech). To był gest desperackiego wygraniczenia sobie przestrzeni, która będzie moja i będzie jak najszersza, żeby móc się po niej poruszać. Okazało się, że tak naprawdę ta duża przestrzeń sprawiła, że nie wiedziałam, na czym chcę się skupić. Wydaje mi się, że to jest podstawowa różnica między pierwszym a tym nowym albumem. Dużo lepiej wiem, kim jestem, co chcę powiedzieć i do kogo.

„Put Your Shoes On” to jednak w dalszym ciągu zróżnicowany stylistycznie album…
Wydaje mi się, że bardziej chodzi o zróżnicowanie emocji – w dancehallowych numerach jestem łobuzem, dziewczyną łobuzem, w reggae’owych bywam spokojna i kojąca, a w bardziej psalmowych historiach jestem… istotą pozbawioną ciała. Widzę różnicę między tymi numerami, kiedy nawijam i brzmię ostro i metalicznie, a tymi kiedy śpiewam łagodnie, jak w „Selah”. Gdy puszczałam tę piosenkę kilku najbliższym osobom, powiedziały, że jest to taki kierunek osobny od wszystkiego, co dotychczas zrobiłam i oni by widzieli cały album zbudowany w tej konwencji, że to jest tak bardzo odstrzelone. Wszystkie te numery jednak są reggae’owe, tak nie było na „Plenty”. Tam był rozstrzał gatunkowy totalny, a tu jest jednak tak, że te numery są „w jednej rodzinie”. Są klasycznie reggae’owe, jak „Uplifter” – numer z podkładem od Roots Radics albo są mieszaniną reggae i soulu jak „Today”. Są też numery dancehallowe albo dancehallowo–hip–hopowe, gdzie nawijam ostro i radykalnie. Ta płyta to różne sposoby śpiewania i różna emocjonalność, natomiast gatunkowo mam wrażenie, że jest koherentna doskonale. Wynika z niej jedna osoba o zwartej osobowości albo niezwartej, ale jedna osoba, która czegoś chce i coś ma do powiedzenia.

Skąd współpraca z Adrianem Sherwoodem?
Współpraca ta wynikła z pomysłu Adriana Sherwooda i z takiego dobrego ducha pośredniczącego, jakim jest Maken. Adrian Sherwood wymyślił sobie album, na którym na klasycznych riddimach reggae’owych, dubowych i dancehallowych mają zaśpiewać dziewczyny z całego świata w swoich narodowych językach. Maken zarekomendował mu mnie i Jagodę. Pomysł takiego albumu uważam za kapitalny, ale też ambitny. Wyobraź sobie odbiorcę takiej płyty – spod jakiejkolwiek szerokości geograficznej by nie pochodził, płyta będzie dla niego egzotyczna. Jeden czy dwa języki będą mu bliższe, coś z tekstu wyłapie, ale pozostała część będzie totalną egzotyką. Nie mogę się doczekać tej płyty, jestem ciekawa jak to będzie w całości wyglądało, jaki się ułoży Sherwoodowi kalejdoskop. Umówiliśmy się tak, że nagrywam tę piosenkę po przyjacielsku, a w zamian mogę wykorzystać rytm po przyjacielsku. Z tego, co mi wiadomo, Adrian jeszcze nie skończył tego albumu, moja płyta jest więc pierwsza.

Olek Mothashipp powiedział mi, że przy pracy nad albumem zależało ci na ekskluzywności wykorzystywanych pokładów. Miałaś wcześniej okazję nagrywać już trochę na riddimach, skąd więc ta zmiana?
Ja po prostu stwierdziłam, że wolę nagrywać piosenki o strukturze bardziej skomplikowanej niż riddimy. Te ostatnie najczęściej mają podział a/b/a/b czyli zwrotka/refren/zwrotka itd., a ja lubię, jak dzieje się więcej. Dobrze to wyjaśnia sposób, w jakim pracowaliśmy nad albumem. Dostawałam od Ola Mothashipp takie wstępne wersje rytmów, do których pisałam piosenkę. Wchodziliśmy do studia i nagrywając tę piosenkę, często zmienialiśmy podkład i to radykalnie, bo uznawaliśmy jakiś pomysł za dobry lub zły. Były zmiany melodyczne, z refrenów robiliśmy zwrotki i odwrotnie, kombinacje alpejskie. Płyta była bardzo dynamicznie robiona, bo często Olo stwierdzał, że on musi radykalnie przearanżować to coś, co było szkieletem, żeby jak najbardziej to wspierało moje pomysły na linie melodyczne. W praktyce to sprawia wrażenie, że linia melodyczna wokalu z podkładem są tak silnie sprzężone, że jest to jedna spójna całość. Poza tym… jestem jednak europejska w swoim myśleniu, muszę to w końcu przyznać… trochę zazdrosna o to, że ktoś inny śpiewa na mojej piosence w momencie, gdy czuję się z nią tak organicznie związana.

Jak piszesz piosenki? Masz szufladę z tekstami?
Nie piszę do szuflady. W momencie, kiedy są jakieś zarysy kompozycji, to mnie to bardzo mobilizuje i wtedy piszę teksty. Tyle też, że nie mam też takiej łatwości pisania na biegu, na kolanie. Słuchałam wywiadu, który Pawełek 27 przeprowadził z Mr. Vegasem i on powiedział, że jeśli musi dwie godziny pracować nad piosenką, to coś z nią jest nie tak. Bo jeśli jemu idzie tak ciężko, po grudzie, to pewnie słuchacze będę mieli wrażenie ciężkości. W związku z tym, ma inny sposób pracy, stawia na spontaniczność, flow, i tak dalej. Nie potrafię tak pracować. Nie jestem typem artysty, który ma talent freestyle’owania, muszę trawić teksty w domu. Potrafię pisać pod presją, to znaczy jak wiem, że mam cztery miesiące na zrobienie albumu, to go robię, ale z drugiej strony nie potrafię pisać pod taką presją „chodź nagrywamy dubplate’a, coś napiszesz, od razu nagramy zwrotkę, lecimy”. W ten sposób nie potrafię.

Czy wykształcenie przeszkadza ci w pisaniu?
To, co ostatecznie dostaje się do publiczności, to jest kwestia bardzo dużego kompromisu, takiego momentu, kiedy trzeba sobie powiedzieć „daj spokój, to nie jest złe, to jest dobre” (śmiech). Moje wykształcenie przeszkadza mi w tym kontekście, że musiałam w toku studiów polonistycznych przeczytać całą masę bardzo dobrej literatury i poezji, a to stwarza taki punkt odniesienia, że cokolwiek napiszę, wydaje mi się grafomanią. Ale jest też druga rzecz. Opowiem ci historyjkę! W studio jest Olo Mothashipp i 27 Pablo a ja mam nowy tekst, którego nie jestem pewna. Produkuję się z kartki ostro, a oni siedzą i słuchają. Wreszcie pada pytanie „i jak?”. A oni: „fajnie, ale wiesz, takim Tuwimem podjeżdża” (śmiech). „Tak składasz słowa, to jest taki rym”… Polonistyka! To mi tak weszło w krew, że muszę się uczyć pozbywać takiego dostojnego sposobu składania mowy wierszowanej. Pozbyć się tych wszystkich tomików przetrawionych przeze mnie przez pięć lat studiów. Owszem, wiązać mowę rymem, ale wiązać mowę bardziej codzienną. Najbardziej przeszkadzają mi studia, kiedy zapuszczam się w metafory. Lepiej się czuję, gdy mówię językiem bardziej zwyczajnym, ale o prawdziwych, niecodziennych emocjach. Wydaje mi się, że wtedy jest to uderzające i trafia do ludzi i dlatego im się chce włączyć w ogóle jakąś moją piosenkę. Bo przecież nie mówię o jakichś rzeczach niestworzonych, nie zmyślam historii, nie jestem storytellerem – mówię o rzeczach, które mi się przytrafiły albo przytrafiają się ludziom z którymi się spotykam, które robią na mnie wrażenie. Staram się nie przekombinować, nie wyciągać morałów, chociaż „Siła ognia” taka była. Ale to był mój własny morał, dla siebie samej go napisałam.

Nie uciekasz jednak od trudnych tematów, jak „Girlzz”…
Girls from Polska, girls from Nigeria… To jest rzucenie światła na to, jakie bywają losy kobiet na świecie. Szczególne w czasach, kiedy my się tu spieramy o parytety w Polsce. Takie odniesienie zupełnie z głupia franc, do nigeryjskich kobiet, które bywa, że są sprzedawane za tysiąc euro do Europy, żeby się  z kolei sprzedawały. Ta piosenka to też takie uświadomienie sobie, że rzeczy o które się spieramy – które są dla nas potwornie ważne i mają olbrzymią wartość w naszym kosmosie – jak się spojrzy w szerszym kontekście, okazują się czasem zupełnie trywialnymi sprawami. Tam jest takie przywołanie na zasadzie reportażowego pokazania palcem – popatrz, co się dzieje na świecie, jak mogłabyś żyć. Nie mówię, pakuj się i ruszaj tam natychmiast z misją. Ale z drugiej strony…. Mówię nie gódź się na rzeczy, które się dzieją, zobacz coś dalej niż czubek twojego nosa.  Nie w sposób spektakularny, ale mało skuteczny. Staraj się temu zapobiec w dostępnym ci zakresie. Na przykład jak wiesz, że jakiś towar jest robiony przez małe chińskie rączki i wiesz, w których sklepach się takie rzeczy sprzedaje, możesz go nie kupować i odradzić to znajomym. W ten sposób nie rzucasz się na żadne tory, nie robisz jakichś okaleczeń i samospalenia w szczytnym celu, ale jednak wspierasz sprawę. Na tej zasadzie powstała ta piosenka. Mnie uderzyło to, czego się dowiedziałam z reportaży filmowych, że bywają takie historie takich dziewczyn i jak koszmarny jest ich los, kiedy bywają deportowane do tej Nigerii, z której je sprzedano. Jaki potem mają „kłopot”, ci, co je sprzedają, widząc je z powrotem w kraju i tym samym nie dopełniając jakiegoś tam kontraktu. Bardzo często po prosu wydają na takie dziewczyny wyroki śmierci. Oprócz tego przywołana jest historia dziewczyn w Chinach, ale nie na zasadzie „o, popatrzcie, ale biedne są dziewczyny w Chinach”. Tak naprawdę to postawienie dużego pytania. Pewnie doskonale wiesz, że tam jest uprawiana polityka jednego dziecka. Często się zdarza, że kobiety, szczególnie wiejskie kobiety, ze względów pragmatycznych, jeśli już muszą mieć jedno dziecko, wolą mieć syna. No bo przecież syn przekazuje nazwisko, to po pierwsze, dla syna nie trzeba zbierać na posag. Po trzecie syn pomoże w gospodarstwie. Lepiej mieć syna z wielu powodów. Bardzo często dochodzi tam do uśmiercania noworodków dziewczynek (przez rodziców!). Dla mnie kobieta, która podejmuje taką decyzję, totalnie przekracza moją percepcję. Nie potrafię tego zrozumieć. Nie jest to piosenka mówiąca „popatrzcie – jakie to biedne dziewczyny”, nie jest to też piosenka mówiąca „popatrzcie – co za zwyrodniałe kobiety”. Jest to piosenka rzucająca światło. Jako narrator zastanawiam się: jak to możliwe, że jako ludzie wytwarzamy takie relacje i zależności między sobą, które nas popychają do podejmowania takich decyzji?! W tej piosence pojawia się moja przyjaciółka, nota bene Nigeryjka, Rashidat. Na moją prośbę przetłumaczyła zwrotkę, którą napisałam na swój rodowity język – ona jest ze świetnego, świętego plemienia Joruba. W tymże języku wygłasza końcową mowę w stylu spoken word. Nie pojawia się przypadkowo w tej historii.

Dlaczego „All That She Wants”. To ma być przebój do radia? (śmiech)
Radio Złote Przeboje (śmiech). To była taka historia, że zaczęliśmy grać to na koncertach, trochę jako żart. Myślę, że zrozumiesz mnie, jeśli powiem, że zespół Ace of Base to był totalny obciach. Z drugiej strony, jako fanka dobrych melodii, muszę też stwierdzić, że, „All That She Wants” Ace of Base to jest bardzo dobra piosenka! Ale powstała w niedobrym miejscu i czasie. Dominująca stylistyka była wtedy plastikowa, dlatego tak to brzmiało. Jednak ten numer ma regggae’owy drive, który został stłamszony przez popowy i przez zimne, północne wykonanie, a myśmy na moim albumie postanowili go odpopowić. I ogrzać. Nie wiem, co na to radio, szczerze mówiąc, myślę, że będzie grało tę starą wersję, popową, bo ta nasza jest nyahbinghi, brzmi staro, organicznie. Takie radio komercyjne to nie wiem czy się zajara.

Jak doszło do współpracy z Bay–C?
Wymyśliłam sobie, że nie za bardzo chcę mieć na płycie featuringi, bo potem trzeba te numery grać na koncertach i jak nie obstawisz się tymi wszystkimi artystami, to albo musisz za nich śpiewać zwrotki, co nie do końca jest spoko, albo musisz pomijać te zwrotki, co okraja numery i repertuar. Jest to kłopot, a wypuszczać jakiekolwiek wokale z taśmy jest dla mnie nie do przyjęcia, półplaybacki nie wchodzą w grę. I wymyśliłam sobie, że jeśli już chciałabym mieć featuring, to chciałabym mieć duet z jakimś człowiekiem, który ma mega niski głos. Tu z kolei zadziałał jako duch sprawczy 27 Pablo. Powiedziałam mu, że interesowałoby mnie nagranie numeru z artystą, który byłby totalną przeciwwagą do mojego kobiecego brzmienia głosu. Z wokalistą, który będzie brzmiał tak nisko jak Buju Banton albo Burro Banton. No i on stwierdził, że ma pomysł i kontakt do człowieka z TOK, tego najniższego głosu, do Bay–C właśnie. No i poszło, a wyszła z tego fajna piosenka. Jak dostaliśmy tracki wokalne, stwierdziliśmy, że nie potraktował nas jak jakichś dubplate’owców nie wiadomo skąd, którym można nagrać byle co, tylko naprawdę usiadł, napisał zwrotkę i nagrał ją dobrze, czysto. Nie trzeba było nic korygować. Tym bardziej uważam, że to był dobry pomysł. Ale bez 27 Pawełka i Iwonki Jarosz by się nie udało.

Olek ma opinię bardzo wymagającego realizatora wokali, jak ci się z nim pracowało?
Mogę spokojnie potwierdzić, że jest wymagający, ale bardzo dobrze się z nim pracuje. To znaczy on nie wymusza rzeczy, które byłyby gwałtem na artyście. Nie prowadzi też totalnie za rączkę. Jest kreatywny przy realizacji wokalu i nie jest tylko realizatorem, który klika myszką, ustawia mikrofony i kręci gałkami. Lubuje się w tworzeniu harmonii, zna się na harmonii, pod tym względem bardzo pomaga wokaliście. Praca między nami wyglądała tak, że oboje mieliśmy bardzo wiele koncepcji i bardzo często one się nie spotykały. To wymagało kompromisu, osiągnęliśmy go. Gdybyśmy za każdym razem jakoś go nie osiągali, myślę, że nie udałoby się nam napisać i nagrać tego albumu w cztery miesiące. Co jest cenne w Olu Mothashippie jako producencie to, że po pierwsze on wie czego chce i zmierza do bardzo jasno określonego celu. Nie jest to jakieś błądzenie, szukanie na bieżąco, które bardzo często robi bardzo dobre rzeczy, ale też często prowadzi do jakichś chaotycznych sytuacji. U niego jest to niemożliwe. Po drugie on szanuje artystę i szanuje pomysły artysty. Po trzecie, jak się artysta zakałapućka i coś mu nie idzie, potrafi być tak doskonałym psychologiem, stymuluje artystę do tego, żeby się podniósł. Żeby przy piętnastym podejściu wreszcie przeskoczył sam siebie i nagrał coś świetnego. Jest to bardzo ciężkie, artyści to są stworzenia bardzo dziwne, mocno emocjonalne najczęściej, bardzo szybko się zniechęcające. Jak zrobisz coś po raz piąty i ci to nie wychodzi, to się wkurzasz i masz ochotę się poddać i zmienić linię melodyczną najlepiej (śmiech) albo zrezygnować z danej harmonii. Więc on potrafi tak to ugryźć, że ciebie to pociągnie, że to zrobisz, a nawet zrobisz coś więcej. To jest genialne, to jest najlepsza relacja producent – artysta w jakiej kiedykolwiek funkcjonowałam. Kurde, wystawiam mu teraz laurkę, ale po prostu dobrze się z nim pracuje. Nie robi ciśnienia, jest zdrowa atmosfera w studio. Przy tym też rzucaliśmy sobie różne pomysły, które na początku krzywiły drugą osobę „no co ty zwariowałeś, co to za pomysł w ogóle, absolutnie odpada”. Robiliśmy sobie taką jazdę, że podkręcaliśmy się do robienia rzeczy, które będą trochę poza konwencją. Na przykład nagrywanie rzeczy głosem typu Bee Gees albo chóralne, operowe rzeczy. Tu wyszła chyba miłość Ola z młodości do zespołu Queen (śmiech). Takie właśnie nieszablonowe pomysły są potem „smaczkami”.

Artykuł ukazał się w magazynie Free Colours nr 14.

Autor jest członkiem kolektywu Fatty Fatty. Więcej o nim tutaj:
https://www.facebook.com/Fatty-Fatty-296122517107924/?fref=ts

DODAJ KOMENTARZ