Nie strzelajcie do artystów

0
2356

Fani hip-hopu niemal bałwochwalczą miłością otaczają zastrzelonego na ulicy 2 Paca. Gdyby miarą popularności była liczba zastrzelonych muzyków, reggae byłoby najbardziej znanym gatunkiem na świecie. Niebawem minie dokładnie 20 lat od śmierci Petera Tosha. To zresztą paradoksalne, że walczący o prawa ludzi z nizin społecznych artysta został z zimną krwią zabity przez przedstawiciela tych nizin. Nie on jeden został jednak zabity. Tak zresztą jak niejeden muzyk reggae sam popadał w konflikt z prawem.

Jarek Hejenkowski

 

Reggae wydaje się laikom muzyką łagodną i spokojną. Ale gdy tylko ktoś wgłębi się w teksty zrozumie, że pod tą miękką skórką tętnią wielkie emocje. To muzyka walki. Rozmaici Jamajczycy różnie zresztą ją pojmowali. Jedni uważali, że wystarczy nawoływać do pokoju ze sceny. Inni w swoich piosenkach atakowali nieprawidłowości. Jeszcze kolejni sami starali się wyręczać sprawiedliwość.

Historia muzyki jamajskiej to nieprzerwany ciąg pięknych haseł o wolności i równouprawnieniu oraz relacji z pogrzebów tych, którym pozazdroszczono pieniędzy lub ich hasła mogły być dla władzy szkodliwe.

Niektórym wielokrotnie udawało się wychodzić z opresji. Sam Bob Marley w połowie lat 70. został ciężko ranny tuż przed koncertem „Smile Jamaica”. Strzelano do niego i innych ludzi w domu w Kingston. Do dziś nie wiadomo zresztą, kto zlecił zamach, w wyniku którego on, Rita i jeszcze dwie osoby zostały ranne.

– To cud, że nikt nie zginął podczas tej nocnej napaści. Przejeżdżający radiowóz policyjny pojawił się akurat w momencie szczytowym ataku, skutecznie wystraszając napastników. Jeżeli usiłowali oni zamordować Marleya i rodzinę oraz przyjaciół, to się im nie udało – pisał w biografii artysty „Catch a Fire” Timothy White.

Zamach wiązano to z faktem, że imprezę „Smile Jamaica”, na której miał wystąpić Marley organizowały sfery rządowe. Bob, mimo osłabienia po postrzale, na koncercie jednak wystąpił. Choć jakiś czas później zamieszkał w USA. Na wyspie było zbyt niebezpiecznie.

Jedna miłość, kilka strzałów

Był kwiecień 1978 roku. Tysiące mieszkańców Kingston wybrało się na „One Love Peace Concert”, których gwiazdami mieli być grający wtedy już osobno Bob Marley & The Wailers oraz Peter Tosh. Ten ostatni nie tylko śpiewał, ale podczas występu mówił o tym, co złego jest na Jamajce. Audytorium miał poważne – impreza miała pogodzić zwaśnione ugrupowania polityczne i byli tam politycy rządzący jak i opozycyjni. Tosh opowiadał o tym, że ludzie o czarnej skórze mają mniejsze prawa niż biali (zarówno premier Michael Manley jak i lider opozycji Edward Seaga byli biali) nazywając to „colonial shitstem” (gra słów shit oraz system – dop. red.) oraz, wskazywał hipokryzję rządzących mówiąc, że niemal wszyscy na tej wyspie palą marihuanę, a jest ona nielegalna. Było to znacznie ostrzejsze wystąpienie niż Boba Marleya na tej samej imprezie, który prosił premiera i szefa opozycji o podanie sobie rąk na scenie i generalnie działał w jedwabnych rękawiczkach. Peter Tosh nie bawił się w dyplomację. Walił prosto z mostu nie zwracając uwagi, jak wielu „możnym tego świata” się naraża. Ponadto ośmieszył białych polityków mówiąc w patois, zapewne dla nich niezrozumiałym, a wywołującym salwy śmiechu na widowni (jego koncert z tej imprezy wydało w 2005 r. Pressure Sounds pod nazwą „Talking Revolution”).

– Cieszę się, że jest tutaj premier i minister opozycji, i członkowie parlamentu. Nie możemy pozwolić, aby jakiś pirat przypływał tutaj i rabował zasoby naszego kraju. A to jest właśnie to, co oni robią przez długi, krwawy czas. Nie jestem politykiem, ale ponoszę konsekwencje – stwierdził Tosh w przerwie między utworami i była to wyraźna aluzja w stronę siedzących przed nim polityków.

To jego bardzo mocne wystąpienie (w gazecie „Black Echoes” opisującej imprezę na nim skupiono się w relacji wspominając zaledwie o pozostałych artystach) miało swój smutny epilog kilka tygodni później. Nikt bowiem nie wierzył w to, że ciężkie, niemal śmiertelne pobicie artysty przez policjantów za posiadanie skręta w ręku, było przypadkowe.

„Dostałem wiele lekcji w moim życiu, Więc uważaj, bo ludzie wiele obiecują

By jutro zmienić zdanie, Jestem prawdziwy i kocham prawdziwych ludzi

Jestem uczciwy i kocham uczciwych, Zawsze uważaj na przyjaciół

Bo pieniądze mogą wszystko zakończyć, Jestem myślącym i agresywnym człowiekiem

Jestem człowiekiem ognia i takich kocham”

(„Lesson of Life” z płyty „No Nuclear War”)

Te słowa, z wydanej w roku jego śmierci piosenki, uświadomią wam, dlaczego na Toshu nawet takie sugestie nie wymusiły zmiany bezkompromisowego stanowiska. Zwany „Stepping razor” (z jęz. ang. – chodząca brzytwa) wciąż wypowiadał się bez ogródek i robił to, co uważał za słuszne bez względu na konsekwencje. Choćby podczas jego koncertu w południowej Afryce, a więc miejsca upragnionego dla rastafarian, wiele tysięcy ludzi nie dostało się na już wypełniony stadion. Tosh stwierdził krótko: albo otworzą bramy, aby wpuścić wszystkich, albo nie wejdzie na scenę. Organizatorzy ustąpili. Wpuścili wszystkich, a na dodatek zaczął padać deszcz. Po długiej, panującej tam suszy dla wielu był to znak, że to Tosh go sprowadził.

– Zastrzelę z niej wszystkich zwolenników diabła – mówił o swojej gitarze w kształcie karabinu M16 Peter Tosh w 1983 r. Kilka lat po tej deklaracji już nie żył.

Został zamordowany we własnym mieszkaniu podczas napadu rabunkowego. Zastrzelił go człowiek, któremu pomagał wrócić do społeczeństwa po wejściu z więzienia (zabójca spędził tam 13 lat za wcześniejsze morderstwo). Pewnego wrześniowego wieczoru Leppo pojawił się w jego domu z dwoma kompanami. Jako, że był znany domownikom, wpuszczono go do środka. Tam wszyscy trzej wyciągnęli broń i zaczęli się domagać pieniędzy. Zastrzelili Tosha i jego dwóch przyjaciół dla kilkuset dolarów. Co prawda, wielu fanów snuło rozmaite dywagacje na temat innych przyczyn śmierci artysty, ale nie miały one większego sensu.

Polityka i pieniądze

Z polityką jest wiązane przedwczesne odejście Michaela Smitha. Wielka nadzieja dub poety została śmiertelnie pobita cegłami i kijami w zaułku Kingston. Spekulowano, że całe zdarzenie miało związek z wcześniejszym bezkompromisowym wystąpieniem artysty na spotkaniu wyborczym z ministrem oświaty.

Z niejasnych powodów życie zakończył Prince Far I, czyli Michael Williams. W 1983 r. został zamordowany we własnym domu. Otworzył dwóm mężczyznom, którzy otworzyli ogień.

– Ranne małżeństwo zostało przewiezione do szpitala. Williams zmarł, a jego żona przeżyła. Policja nie zatrzymała podejrzanych, ani nie ustaliła motywu zabójstwa – relacjonowała jamajska gazeta Weekend Star.

Powodów nie ustalono zresztą do dziś. Mówiono, że przyczyną tragedii mogło być hasło polityczne napisane na murze jego domu.

– Nigdy nie jestem pewien, kto puka do moich drzwi – śpiewał w poświęconej śmierci Tenora Saw i innych artystów piosence „Nuff Man a Dead” Super Cat. Choć akurat on mógł sobie taką tematykę darować. Dla wielu fanów reggae to bowiem właśnie on jest zabójcą deejaya Nitty Gritty. Choć został od wszelkich zarzutów uniewinniony, bo podobno to właśnie Nitty Gritty chciał go zastrzelić, zaciął mu się pistolet, a niedoszła ofiara kropnęła go w samoobronie. Obaj zresztą nienawidzili się straszliwie od długiego czasu. Coxsone Dodd spekulował, że to dlatego, iż podobno Nitty Gritty zastrzelił wcześniej dziewczynę Super Cata.

Do dziś wielu na Jamajce powątpiewa także w wypadek samochodowy (oficjalna przyczyna to niesprawne hamulce) Jacoba Millera w 1980 roku. Jego śmierć była bowiem wygodna dla wielu polityków, z którymi miał na pieńku. Z perspektywy czasu jednak można powątpiewać w aż taką zapobiegliwość jego przeciwników. Przecież zamiast zaaranżować wypadek, znacznie łatwiej było wynająć płatnych bandytów…

Właśnie pieniądze były drugim przekleństwem jamajskich muzyków. Na ubogiej wyspie sukces oznaczał nie tylko sławę, ale także pojawienie się zgrai rozmaitych „przyjaciół”, którzy mieli perfekcyjne umiejętności drenowania portfeli, a gdy były one mocno napęczniałe, w ekstremalnych przypadkach, usiłowali je uszczuplić rozmaite rzezimieszki.

Gdy mówimy o stylu dub, od razu przychodzi nam do głowy pseudonim King Tubby. Człowiek, który go zastrzelił w pobliżu domu, nie został znaleziony. Nie ma tutaj jednak mowy o kontekście politycznym. To był najzwyklejszy rabunek. Zamierzano obrabować go z pieniędzy, a okradziono całą muzykę reggae.

Zaledwie 21 lat żył niezwykle utalentowany wokalista Hugh Mundell. W 1983 r. został zastrzelony w samochodzie, którym jechał z Juniorem Reidem. Było mnóstwo spekulacji na temat powodów jego śmierci – od zemsty sąsiada po włamaniu do mieszkania i kradzieży lodówki aż po jakiś spór o kobietę. Zaryzykuję stwierdzenie, że była to jedna z największych strat w historii jamajskiego reggae, bo jego album „Africa Must Be Free by 1983” wywołuje dreszcze do dziś i zaliczany jest do absolutnej klasyki.

Bulwersujące w tych przypadkach jest zwłaszcza to, że większość zabójców pozostaje nieznanych do dziś. Gdyby w Europie zginął jakiś znany muzyk, policja stawałaby na głowie, aby znaleźć winnych. Jednak nie na Jamajce. Tam zabitych zostało kilkudziesięciu artystów i sprawcy większości zbrodni do dziś nie są znani. To niejednokrotnie prowadziło do nakręcania spirali przemocy. Bo słuchający reggae, w większości biedni i prości ludzie, oskarżali stróżów porządku o złą wolę, a rządzących wręcz o zlecanie zabójstw. Tak rodziły się krążące do dziś w gettach legendy.

Zresztą sporo win na swoim koncie, jeśli chodzi o pogrzeby muzyków, mają właśnie stróże prawa. Mnóstwo artystów miało z nimi na pieńku. Nie chodziło tylko o zakazaną marihuanę, ale także o politykę, czy kwestie podziałów społecznych. Najbardziej tragiczne wydarzenie miało miejsce ćwierć wieku temu. W samochodzie zginął deejay General Echo. Wracał z Fluxem i Big Johnnym, którzy obsługiwali jego sound system. Zostali zatrzymani przez patrol. Stróże prawa relacjonowali, że któryś z nich zaczął do nich strzelać, więc odpowiedzieli ogniem. Zginęli wszyscy trzej muzycy, a prawdziwej przyczyny strzelaniny nie poznamy. Bo w to, że z niewiadomego powodu któryś z nich zaczął strzelać uwierzyć raczej trudno.

Mnóstwo artystów reggae spotykało się także z większymi lub drobniejszymi szykanami ze strony stróżów prawa. Wystarczy wspomnieć opisany wcześniej przypadek ciężkiego pobicia Petera Tosha czy opisywane przez nas w poprzednich numerach lanie, jakie otrzymał od policjantów Super Cat oraz awanturę, w której uczestniczył podczas kontroli I Wayne.

Taniec z maczetami

Jednak muzycy nie byli tylko poszkodowanymi. Oni sami często prowokowali zajścia. Ostoją przemocy stał się przecież w ostatnich latach jamajski dancehall. Częściowo jest to cyniczna gra na emocjach odbiorców. Wszyscy przywykliśmy już raczej do bójek pomiędzy poszczególnymi deeyajami na scenie, czy wygrażaniu sobie w wywiadach. Już wiele lat trwa choćby „wojna” pomiędzy Beenie Manem a Bounty Killerem. Chwilami przypomina to zagrania marketingowe mające na celu przyciągnięcie publiczności. Ale niektórzy w tym mocno przesadzają.

– Ludzie oczekują wojen, bo to część kultury dancehall – przyznają otwarcie w jednym z wywiadów muzycy T.O.K. Oni to jednak aniołki w porównaniu z innymi.

Chyba „najwybitniejszym” rozrabiaką, prawdziwym badmanem, a przynajmniej takim z najdłuższym stażem, jest Ninjaman. Ma na koncie mnóstwo awantur, które przeważnie sam wywołał. Dwa razy siedział w więzieniu. Kilka lat temu nawet wyjawiły się pogłoski o tym, że został śmiertelnie zraniony maczetą podczas awantury domowej, ale wykaraskał się z tego.

– Oni stają się bogaci i głupieją – ocenia fachowo młodszych wokalistów 40-letni Ninjaman, który ostatnio deklarował poprawę i rzeczywiście nic wielkiego od kilku miesięcy nie zbroił. Dzieje się tak po części dlatego, że jakoś cicho o wokaliście, który chce wejść w otwarty konflikt właśnie z nim. Nie dość, że jest typowym zwierzęciem scenicznym, który podczas pojedynków na słowa wypada znakomicie, to jeszcze może w każdym momencie wyciągnąć spluwę albo inną broń.

Cały czas w więzieniu nagrywa swoje piosenki Jah Cure. Został oskarżony o gwałt, gdy wracał ze znajomymi swoim samochodem z klubu.

– Zaczęli sprawdzać mój samochód, ale nie znaleźli niczego podejrzanego. Stwierdzili jednak, że muszą jednak ze mną porozmawiać. Powiedzieli, że tydzień wcześniej zgwałcono dziewczynę i zapytali, czy tu byłem. Zapewniałem, że nie – opowiada artysta w jednym z wywiadów.

Dziewczyna jednak go rozpoznała. Sam wokalista wywiadach zaklina się jednak, że to nie on i opisuje kontrowersje i nieprawidłowości związane z zatrzymaniem. Nic nie pomogło. Jah Cure został skazany na 15 lat więzienia. Obejmie go jednak amnestia i ma opuścić Spanish Town Prison tego lata.

Ale takie zdarzenia jak bójki, gwałty czy strzelaniny to nie tylko domena dancehallu. Generalnie mnóstwo jest na Jamajce przemocy i opowiadające o latających pociskach piosenki, czyli „gun lyrics” nie są wymysłem ich twórców, ale odzwierciedleniem codzienności.

– Promotor ma gdzieś publiczność, kiedy zgarnął już pieniądze, kierowca autobusu ma gdzieś sąsiadów którym spuszcza olej na podwórko, mieszkańcy jednej dzielnicy nienawidzą mieszkańców drugiej, a rybacy z jednej wioski tych z sąsiedniej. Czasem mam wrażenie ze cala przemoc w Kingston wynika tylko z tego ze wszyscy po prostu za blisko siebie mieszkają – opisuje Nygus, współautor publikowanych przez nas „Listów z Jamajki”.

Zamach na Margaret

Byli też wśród nieżyjących muzyków jamajskich tacy, których zejście i to dosyć wczesne, dość łatwo dało się przewidzieć.

Sam Bramwell, wokalista zespołu The Chantells został w 1980 r. zastrzelony przez policjantów podczas okradania fabryki boksytów. Zresztą już wcześniej muzycy zespołu znani byli stróżom prawa bynajmniej nie z grania muzyki. Notowano ich bowiem za szmuglowanie narkotyków.

Ranking Dread, którego płytę recenzowaliśmy w jednym z ostatnich numerów FC („2 Dread Inna Babylon” firmowana z Massive Dread), był z kolei regularnym jamajskim gangsterem. Uczestniczył nie tylko w zastrzeleniu oficera policji, za co siedział w więzieniu (z którego nota bene uciekł). Przez jakiś czas poszukiwany, odnalazł się w Kanadzie. Tamtejsza policja chętnie się go pozbywała, bo zdążył już nawiązać kontakty z IRA i uczestniczył w planowaniu zamachu bombowego na brytyjską premier Margaret Thatcher. Ostatecznie został zamordowany w 1996 r. w jamajskim więzieniu. Zresztą całkiem możliwe, że ma on na koncie kilkadziesiąt ofiar śmiertelnych, bo na Jamajce działał w grupie pacyfikującej przeciwników politycznych premiera Michaela Manleya.

Od kilku lat nie żyje Henry „Junjo” Lawes, świetny producent, współtwórca wielkich hitów Yellowmana i Barringtona Levy’ego oraz szef wytwórni Volcano. Został zastrzelony w 1999 r. Londynie przez dwóch mężczyzn w wyniku jakichś nie do końca sprecyzowanych interesów związanych z narkotykami.

Różnie mówi się o przyczynach zejścia Tenora Saw, kojarzonego przez wielu fanów z wielkiego przeboju „Ring the Alarm”. W 1988 r. znaleziono go martwego przy drodze pod Houston. Choć wiele wskazywało na wypadek samochodowy, to jednocześnie ze względu na szemrane towarzystwo, w którym się obracał, mówiono o innych możliwościach zejścia. Przecież rozpoznano go tylko dzięki odciskom palców, bo był notowany przez nowojorską policję narkotykową, a przy zwłokach nie było żadnych dokumentów. Powstały więc rozmaite wersje i niemal legendy związane z jego śmiercią – zemsta dealerów, którym nie płacił za narkotyki, wyrok zarządzony przez bossów z Las Vegas za długi hazardowe, zemsta oszukanego promotora koncertowego, czy wreszcie zwykłe przedawkowanie.

Co ciekawe, niedawno na stronie myspace natrafiłem na stronę Tenora Saw, który… logował się kilka godzin przed moim wejściem. Założył ją jego syn, poszukujący informacji o zmarłym ojcu i okolicznościach jego śmierci. Miał rok, gdy doszło do tragedii. Tam właśnie pojawia się wątek wspomnianej już strzelaniny sklepowej, w wyniku której zginął Nitty Gritty. Mówiono, że Super Cat zastrzelił go właśnie w odwecie za zabicie Tenora Saw. Ale w taki obrót sprawy nie wierzą nawet zatwardziali zwolennicy jamajskich legend.

To zresztą tylko nieliczne przypadki dotyczące najbardziej znanych muzyków. Pewnie w którymś numerze Free Colours opiszemy zjawisko przemocy, której winni są sami artyści, od rude boys począwszy na dancehallowych gangsterach skończywszy.

Ostatnie dolary

Dantejskie sceny odbywały się 15 maja 1995 r. przed warszawskim klubem „Remont”. Miał tam odbyć się pożegnalny koncert grupy Izrael. Doszło jednak niemal do bitwy służb porządkowych z fanami i impreza nie odbyła się. Koncerty reggae były narażone jednak najczęściej na ataki skinów. Nie podobało im się, że w kraju jest spora grupa ludzi hołdującej muzyce jamajskiej, jakby zapominali o korzeniach ruchu wywodzącego się od ska. Najwięcej starć z neonazistami odbywało się w trakcie toruńskiego festiwalu „Afryka” w latach 90.

Najczęściej jednak polscy muzycy reggae mieli do czynienia z represjami związanymi z komunistycznym systemem. Immanuel miał problemy z cenzurą po festiwalu w Jarocinie. Ich koncert w 1986 r. zwrócił bowiem uwagę służby bezpieczeństwa.

– W październiku ja i Mrówa (drugi wokalista zespołu – dop. red.) dostaliśmy wezwania do sądu w Jarocinie w charakterze podejrzanych. Pojechaliśmy tam i stawiliśmy się na rozprawę. Zeznawał gruby ubek, który w zaparte powtarzał, że śpiewaliśmy „precz z partią”. Co ciekawe, nigdy akurat takie słowa nie padły z naszych ust. Uczciwie mówiliśmy, że śpiewaliśmy: „Niepotrzebny jest prezydent, Niepotrzebny jest konfident, Niepotrzebne jest CIA, Niepotrzebne jest PZPR”. Ale ten proces był farsą – wspomina Dżeksong z Immanuela, który razem z Mrówą wybrał zapłacenie kaucji zamiast 3 miesięcy aresztu.

W tym samym niemal czasie policja zatrzymywała wokalistę i perkusistę gliwickiej grupy R.A.P. Marka Rogowskiego. Zerwał on czerwoną flagę wywieszoną na 1 maja. Odczytano to, jak łatwo się zresztą domyślić, jako atak na system, choć istnieje wersja, że po prostu sikał on do klombu, stracił równowagę i łapał się tego, co było pod ręką.

„Bóg ojciec nasz uczynił nas wszystkich wolnymi , Uczynił nas wszystkich równymi
Przestańcie toczyć głupie wojny , Przestańcie uczyć w szkołach nienawiści
Przestańcie okłamywać małe dzieci”

(Izrael „Równe prawa”)

Na wspomnianym już festiwalu w Jarocinie ówczesna milicja zatrzymywano także innych muzyków. Choćby dla Maleo, grającego wówczas w Izraelu, jeden z festiwalowych dni skończył się na komisariacie.

– Pukamy grzecznie, nikt nie otwiera. Wtedy Viviana kopa w drzwi i krzyczy „Oddajcie Darka!” – opowiada Robert Brylewski.

– Zomowcowi, który mnie przesłuchiwał, opadła szczęka. Otworzył drzwi, a tu murzynka z dreadami… – wspomina Darek Malejonek.

On sam zresztą może powiedzieć, że w Polsce nie jest jednak tak źle, jak na Jamajce. Niebezpieczna przygoda dotknęła go bowiem tam osobiście, w Montego Bay, gdzie był razem z żoną, spotkał faceta, który obiecał, że pokaże mało znane miejsce związane z Bobem Marleyem.

– Dałem się podejść jak dzieciak. Po jakimś czasie „przypadkiem” pojawił się jego kumpel o ponurym spojrzeniu i nawet to mnie jeszcze nie otrzeźwiło, gdy szliśmy przez zupełnie ciemny zaułek, nagle pojawił się trzeci i wtedy już przestało być miło. Jeden z nich wyciągnął kosę i zażądał kasy. Kiedy tłumaczenie, że nie jestem amerykańskim turystą wzbudzało tylko jeszcze większa nerwowość i koleś przystawił mi nóż do gardła, musiałem wyskoczyć z ostatnich 100 dolarów – wspomina Maleo.

Najgłośniejszą sprawą związaną z przemocą w Polsce jest wydarzenie z tegorocznej wiosny. Ronald „Roni” Kalinowski, były wokalista grupy Vespa został 10 marca zamordowany przed jednym ze szczecińskich klubów. Sprawcę zatrzymano już następnego dnia. Zabił, bo napotkany wcześniej w klubie Roni mu się nie spodobał i doszło do utarczki.

– Człowieka, który zamordował Ronalda, nikt nie znał. Nie był też znajomym Roniego. Jedno jest pewne, jest to człowiek, któremu Ronald nie mógł dać najmniejszego powodu do jakiegokolwiek agresywnego zachowania, a czyn, który popełnił, sytuuje go w jednym rzędzie z bandytami, którzy za nic mają ludzkie życie. Dlatego też domagamy się postawienia mu zarzutu zabójstwa, a nie pobicia ze skutkiem śmiertelnym – napisali w specjalnym oświadczeniu właściciele klubu, przed którym doszło do zabójstwa.

Na szczęście, w Polsce ludzie związani z reggae kultywują przesłanie miłości i zjawisko przemocy jest tutaj marginalne. Nie to co w kolebce tej muzyki. Tam od początku jej powstania wśród samych artystów doliczyliśmy się ponad 40 ofiar. A przecież to nie jedyni zabici. Ginęli przyjaciele i znajomi muzyków oraz fani reggae. Znane także z polskich murów hasło „Wszyscy walczą o pokój – aż się leje krew” na Jamajce nabiera dosłownego znaczenia. Bo muzyce wolności przemoc towarzysz już od momentu jej powstania.

Reggae i przemoc

Don Drummond – zmarł w szpitalu psychiatrycznym w 1963 r. Przebywał tam po zastrzeleniu swojej dziewczyny 3 lata wcześniej.

General Echo – zastrzelony w 1980 r. wspólnie z dwoma członkami jego sound systemu Echo Tone Hi-Fi.

Michael Smith – uderzony śmiertelnie kamieniem głowę podczas bójki w zaułku Kingston w 1980 r.

Hugh Mundell – zamordowany w Kingston w 1983 r.

Prince Far I – zamordowany w 1983 r.

Peter Tosh – zastrzelony w swoim mieszkaniu w 1987 r.

Carlton Barrett – perkusista The Wailers zabity przez faceta swojej byłej żony w 1987 r.

Tenor Saw – ciało zastrzelonego wokalisty znaleziono w 1988 r.

King Tubby – zabity podczas napadu rabunkowego niedaleko domu w 1989 r.

Nitty Gritty – zastrzelony w Nowym Jorku w 1991 r.

Dirtsman – zamordowany na Jamajce w 1993 r.

Early B – zginął w trakcie strzelaniny w klubie amerykańskim w 1994 r.

Junior Braithwaite – muzyk The Wailers zamordowany w 1999 r.

Henry „Junjo” Lawes – założyciel wytwórni Volcano zastrzelony w 1999 r.

Theo „Easy Snappin” Beckford – muzyk zabity w 2001 r.

David „Black Rat” Bingham – zastrzelony w swoim domu w 2002 r.

Paul Tyrell – członek załogi Shocking Vibes zastrzelony w 2004 r.

Gerald „Bogle” Levy – choreograf dancehall zastrzelony na stacji benzynowej w 2005 r.

Materiał ukazał się w magazynie Free Colours nr 6.

DODAJ KOMENTARZ