Patrice „One” (Supow/Universal, 2010)
Lubię Patrice’a. Ale ostatnio tak się ulirycznił, że zaczął być męczący. Do jego nowej płyty od jakiegoś czasu przekonywał mnie teledysk do utworu „Walking Alone”. Naprawdę solidny numer. Płyty doczekałem – i to podwójnej. Ku mej frajdzie z teledyskiem do wspomnianego numeru. Pierwszy CD zawiera 13 numerów.
Reggae jest tu trochę – zwłaszcza w warstwie emocjonalnej. Ale to, co mi się tu bardzo podoba, to miks stylów. Jest funky, są ballady, trochę elektroniki i muzyki etnicznej. Jest baaardzo eklektycznie i widać, że Patrice podszedł całościowo do tego projektu. Dzięki temu już drugi numer „Ain’t Got No (I Got Life)” genialnej Niny Simone zagrał w mych uszach rewelacyjnie. Osobisty tekst w „New Day” też kupiłem.
Zorientowałem się, iż bardzo identyfikuję się z tym chłopakiem – jest tylko nieco młodszy ode mnie i chyba (tak czuję) mamy wiele wspólnego. Dziwaczne ska ze świdrującym fletem w „Ten Man Down” zaskoczyło mnie do reszty. A kiedy w tym numerze pojawia się fraza „We are di champion sound” to padłem na kolana – i zostałem na nich kiedy Patrice zasunął raggamuffinowo w drugiej części utworu. Drugi krążek to 8 numerów + video. Zawiera 5 akustycznych wersji z gitarką, do których Patrice zdążył nas już przyzwyczaić – są sympatyczne.
Dodatkiem i smaczkiem są 3 ostatnie numery „King’s Love”, „The Ghost” i „My L”. Piękne opowieści – bardzo liryczne, ale osobiste i dające do myślenia. „Duch” podoba mi się najbardziej – może przez reggae’owy feeling, a może przez niezły tekst. A już „My L” to klasyczny psychodeliczny jam rodem z lat 70-tych. Jest kosmiczny i zdecydowanie różny od dotychczasowych Patrice’ów. Płyty na piątkę – podobnie jak okładka.
Bozo
Recenzja ukazała się w magazynie Free Colours nr 15.