Polskie ziny: Klej, nożyczki i maszyna do pisania

0
15397

Lata 80. w Polsce zaowocowały szeroką gamą przemian społecznych. Dotyczyło to również kultury. Już w poprzednim dziesięcioleciu ukazywały się pierwsze publikacje tzw. drugiego obiegu, ale ich polityczny wymiar, w przypadku młodych ludzi, zaczął ustępować miejsca alternatywnemu wobec oficjalnej linii, zaangażowaniu twórczemu, ekologicznemu i ideologicznemu (pacyfizm, anarchizm). Chęć ekspozycji tych działań spowodowała ukształtowanie nieoficjalnego obiegu artystycznego, który wybiegał nawet poza ramy proponowane przez środowiska opozycyjne. Dlatego stał się odrębną formułą walki z systemem ówcześnie panującym, choć próbowano i ten nurt wpisać w ramy politycznej batalii. W rzeczywistości bunt płynący z działań młodych ludzi był bardziej nacechowany niezadowoleniem z zastałego stanu rzeczy, niż przekonaniem o wadliwości ustroju komunistycznego, ale nie da się ukryć, że władza niejednokrotnie traktowała go na równi z „elementami antypaństwowymi”. Cenzura w takim samym stopniu dotyczyła Kaczmarskiego, jak i Kryzysu, a opowieści o wentylu bezpieczeństwa po dziś dzień są przedmiotem badań historyków, socjologów i kulturoznawców.

Krzysztof „I&Igor” Kazanowski

W takiej też atmosferze powstawały pierwsze formy pism niezależnych, które zgodnym chórem przypisano „trzeciemu obiegowi”. Alternatywna prasa z ogromną gamą różnorodności tematycznej, była przeniesieniem na polski grunt zachodnich fan zinów (ang. zine – skrót od magazine, czyli magazyn), których celem było przekazywanie informacji lub ekspozycja kulturowej aktywności odmiennej od oficjalnej. Na wizerunek wielu z tych pism miała niewątpliwie wpływ również muzyka, więc powstanie gazetek o reggae i rasta było kwestią czasu.

Opisanie sposobu tworzenia zina nie jest łatwe, bowiem ilu twórców, tyle metod. Można jednak pokusić się o stworzenie ogólnego studium najczęściej spotykanych sposobów wykonywania gazetek. Przez spory okres czasu najpowszechniejszą formą zapisu tekstu w zinie była czcionka maszyny do pisania, ale pamiętajmy, że przez wzgląd na ograniczony dostęp, częstym rodzajem pisma była ręczna kaligrafia. Bywało, że stanowiła ona uzupełnienie wcześniej powstałych materiałów, ale zdarzało się również, że autor poprawiał tzw. „niedodruk”. Z biegiem czasu do głosu zaczęły dochodzić komputery, co pozwalało i na lepszą edycję, i na zamieszczanie obszerniejszej treści.

Ręcznie lub na maszynie

Niewątpliwie ciekawą rzeczą przy tworzeniu zina było budowanie jego struktury. Większość, zwłaszcza tych starszych, nie posiadało określonego układu, w przypadku młodszych, wykonywanych techniką komputerową, spotykamy już specyficzny charakter, choć formuła nadal pozostała otwarta. Bardzo pracochłonną, a jednocześnie chłonącą ogrom materiałów, formą składania gazetki, była technika tworzenia matrycy z naklejanymi tekstami, ilustracjami, rysunkami itp., którą następnie powielano. Taki specyficzny collage. Z czasem skład komputerowy zastąpił „ręczną robotę” i przejrzystość wielu zinów stała się oczywistą formułą tych wydawnictw. Należy dodać również, że istotnym elementem w powielaniu gazetek było ksero, pod które niejednokrotnie dobierało się tło, kolory oraz formy graficzne, wadą jednak bywały tzw. niedobite strony, czyli z nieczytelnym tekstem, przesuniętym składem, niewyraźną grafiką.

Każdy inny

Przekleństwo twórców zinów, stawało się czasem i zaletą, każdy bowiem egzemplarz mógł uchodzić za odrębne dzieło, jedyne i niepowtarzalne. Zdarzały się i ciekawe udziwnienia w tworzeniu kolejnego numeru gazetki i tak na przykład jeden z „I&I Pielgrzym Zine” posiadał osobną okładkę, na której umieszczone zostały grafiki wykonane techniką szablonowego graffiti, można uznać ten egzemplarz za próbę wprowadzenia koloru na łamy kserowanych pisemek.fc-15-ziny-okladka-i-i-nr-6

Pomysłowości i pracochłonność, a także wszelkie niedogodności wydawnicze miały wpływ na częstotliwość ukazywania się zinów, ponadto w początkowej fazie gazetkę tworzyła jedna lub kilka osób, z czasem redakcje szybko się rozrastały, a to przyspieszało gromadzenie materiałów oraz wydawanie kolejnego numeru.

Barierą, która zawsze pozostawała w sferze nierozwiązanych, była kwestia finansowa, ale przyznajmy szczerze, że twórcy nie zamierzali czerpać korzyści materialnych, lecz głównym celem było dzielenie się wiedzą, informacją, oceną. Nikt też nie dbał o prawa autorskie, dlatego materiały, zwłaszcza graficzne, przybierały kolejne formy, jak części składowe plakatów, ulotek, okładek kaset. Patrząc przez ten chociażby aspekt, dostrzegamy istotny wkład zinów w działania kulturotwórcze, które były elementem alternatywnego środowiska młodych ludzi w latach 80. i 90. ubiegłego wieku.

Karta wciąż otwarta

Zanim przedstawimy tytuły i twórców, należy zwrócić uwagę na jeszcze jedno zagadnienie. Lata 80. wyzwoliły w Polsce z jednej strony strach, a z drugiej chęć działania połączoną z duchem konspiracji. Posiadanie maszyny do pisania w stanie wojennym kończyło się przesłuchaniami, karą grzywny lub konfiskatą. Papier był towarem deficytowym i kosztownym. Z biegiem czasu jednak i tym problemom można było zaradzić, co uwidaczniają ziny, plakaty oraz ulotki. Wraz z pojawieniem się kserokopiarek, zwiększyły się szanse na szerszy dostęp i pokaźniejsze nakłady. Kto mógł, powielał i podawał dalej, w ramach znanej z zachodu formuły „Do It Yourself”. Dlatego trudno dziś ustalić liczbę i chronologię zinów, nie tylko tych reggae’owych. Póki co nie istnieje również żadne archiwum, które gromadziłoby tego typu pisma, choć pomysły się pojawiały. Na szczęście, w przeciwieństwie do tego, co wieszczyłem w 1999 roku, posiadamy dziś oficjalne pismo, które propaguje reggae i kulturę związaną z tą muzyką, ale nie ukrywajmy, że jego korzenie, sięgają głęboko do fan zinów z trzeciego obiegu.

W tej małej antologii postaramy się przypomnieć dzieła z udziałem takich autorów jak Banan, Pielgrzym, Dr. Czita, Kristafari, Maken, Sivy, Napalm i inni. Jednak ta karta reggae’owej historii, jest ciągle nie do końca zapisana…

Pierwszy w kraju

Prawdopodobnie najstarszym polskim zinem o tematyce muzyczno-kulturalnej oscylującej wokół reggae był „African Children” z Kędzierzyna-Koźla. Jego twórca, Adam Marczewski był zaskoczony, gdy dowiedział się, że kilka z numerów przetrwało do dziś. Niestety niepamięcią wyjaśniał brak wiedzy na temat treści zawartej w gazetkach, ale z zachowanych numerów wynika, iż było to pismo propagujące zarówno filozoficzne aspekty rastafari, jak i muzyczne refleksje autora, ponadto można było poznać twórczość poetycką, odniesienia do ekologii i pacyfizmu, a także wątki antyrasistowskie.fc-15-ziny-okladka-reggae-front-nr-5

Kolejnym istotnym wydawnictwem, które kształtowało wiedzę o reggae w Polsce był „Reggae Front”. Ewoluujący na przestrzeni lat, zarówno pod względem merytorycznym, jak i technicznym. Z gazetowego kolażu „Reggae Front” przeistoczył się w fachowe pismo, z grupą znawców tematu w redakcji. Obok twórcy zina Jarka „Banana” Szwejczewskiego, pojawili się Witek „Jah Fend” Fendrych i Mirek „Maken” Dzięciołowski. Za tymi zmianami poszła także rozszerzona tematyka. W zinie zrezygnowano z treści pozamuzycznych takich jak filozofia, poezja, tłumaczenia tekstów piosenek, na rzecz większej ilości materiałów muzycznych, w których poczytne miejsce znalazł również dub. „Reggae Front” jest po dziś dzień uznawany za jedno z najważniejszych pism środowiska reggae w Polsce i cieszy fakt, że część jego twórców jest nadal aktywna w popularyzacji gatunku.

Ja i Ja

U progu lat 90. pojawiły się kolejne dwa szczególne pisma o reggae. Pierwsze to „I&I” Jacka „Pielgrzyma” Janowskiego, które wytworzyło nawet specyficzne środowisko, a także zapoczątkowało kompleksowe działania związane z muzyką. Pod szyldem „I&I” odbywały się koncerty, ukazywały się kasety rodzimych wykonawców i tomiki poetyckie oraz prowadzona była działalność menadżerska. Natomiast sam zine umożliwiał prezentację muzyki i artystów, pozwalał na wymianę myśli na tematy filozoficzno-duchowe, przedstawiał problematykę społeczną, a także „młodą” twórczość literacką. Ważnym elementem było także tłumaczenie tekstów wykonawców zagranicznych, co uświadamiało różnicę w tradycyjnym angielskim a patos. Ciekawostką tego pisma były listy Mandeli do swej żony. Jacek Janowski jednak zerwał ze środowiskiem reggae i jego zine również zniknął z obiegu, być może nawet wcześniej niż tego oczekiwano.fc-15-ziny-okladka-polkaregeray-nr-4

Drugim pismem, którego poszukiwano w kraju w owym czasie była „Polkaregeray” Dariusza „Dr. Czity” Dabrowskiego. Wydawnictwo, które zamknęło swoją historię w zaledwie czterech numerach (piąty zaginął), obrosło prawdziwą legendą. Wynikało to głównie z faktu posiadania doskonałej grafiki autorstwa samego Czity, która po dziś dzień funkcjonuje w reggae’wym środowisku chociażby w formie nadruków na koszulkach. Zin posiadał jeszcze jedną charakterystyczną cechę, bowiem skupiał swoją uwagę wyłącznie na „rodzimym podwórku” jeżeli chodzi o reggae. Autor zresztą był częścią tego środowiska, gdyż współpracował z grupą G’rassta, a także wielokrotnie zajmował się graficzną stroną licznych imprez.

Także o ragga

W latach 90. dotarła do nas także wiedza na temat dancehallu. Zadbał o to przede wszystkim Artur „Napalm” Cielecki, którego „Plastic Smile” był zinem w miarę regularnie ukazującym się i poszerzającym muzyczne horyzonty, jeśli chodzi o reggae. Podobnie, jak w przypadku „Reggae Front”, tak i to pismo przeszło swoistą przemianę, po rozszerzeniu zespołu redakcyjnego, w którego skład weszli wspomniany wcześniej Napalm, a także Tomasz „Lucek” Seneta, Krzysztof „I&Igor” Kazanowski oraz Rafał „Ruff-I” Waleczek. Powiększył się dzięki temu zakres tematyczny wypełniający treść wydawnictwa. Poza promowaniem dancehall, można było poczytać wywiady z polskimi wykonawcami i artystami zagranicznymi przybywającymi do naszego kraju, pojawiały się fachowo opracowane biogramy, a także tłumaczenia tekstów. Pierwszy raz zajęto się tworzeniem rodzimego słownika patois oraz mini antologią zinów. „Plastic Smile” z czasem stał się także szyldem bielskiego sound systemu.

Zinami, które także miały swoją odsłonę w latach 90., a stanowiące ciągle białą plamę w historii są „Armagedon”, „Rainbow Power” oraz „Exodus”. O tym pierwszym wiadomo, że powstał w Toruniu i ukazał się jako pojedynczy numer. „Rainbow Power” to dzieło Krzyśka „Kristafariego” Kubiaka, wokalisty legendarnych Miki Mausoleum i Stage Of Unity, niestety poza drugim wydawnictwem tego pisma nic nie wiadomo o jego losie. Podobnie rzecz się ma w przypadku zina w formacie A4 „Exodus”, w którym Ras Tomasz ujawnił teksty o Afryce, wierze i sprawach społecznych, a także ekologii, głodzie oraz segregacji rasowej.

fc-15-ziny-hallelujah_time_nr_3_01-1601

Niemałą zagadką jeśli chodzi o wydawnictwa tego okresu jest jarociński „One Love”, nie ukrywam, że liczę na szersze ujawnienia ze strony współtwórcy tego pisma Piotra „PiotRasa” Owczarka , który obecnie tworzy portal „Rasta Roots Reggae”. Więcej o swym zinie „Hallelujah Time” opowiedział w poprzednim numerze Free Colours Marcin „Sivy” Sznajder, ale przypomnę, że był to periodyk zajmujący się szeroką twórczością młodych ludzi i posiadał luźną strukturę, inspirowany niewątpliwie takimi tytułami jak „I&I” oraz „Polkaregeray”.

Atak sieci

Charakter zinów zmieniał się z czasem, a napór Internetu odbierał walory informacyjne, jednak mimo wszystko pojawiały się jeszcze nowe tytuły. Tak było z „Reggae News” Jarosława „Hejena” Hejenkowskiego, późniejszego redaktora naczelnego „Free Colours”.

Prawdopodobnie ostatnimi z zinów, które ukazały się w naszym kraju były: „Fari Captain Of My Ship”, „Wadada”, „Jah Works”, „Rub Pulse” oraz „Freedom”.fc-15-ziny-okladka-reggae-front-nr-4

Pierwszy z nich był dziełem Sławomira Kunca (niestety już nieżyjącego) i nawiązywał do tradycji lat 90., kolejny tworzono w Krakowie, a jego edytorska wersja przypominała późne numery „Reggae Front”, ale tematyka raczej koncentrowała się wokół roots i afrykańskiego folkloru. Muzycznym kolażem charakteryzował się wrocławski „Jah Works” skupiony wokół grupy Aggafari, słaba grafika, liczne „przedruki”, teksty ekologiczno-filozoficzne i tematyka korzenna wypełniły trzy numery. Powstały w Częstochowie „Rub Puls” Przemysława „Geronimo” Stobieckiego i Adriana „Jeremiego I” Jędryki budził nadzieję, że ruch zinowy w Polsce się nie kończy, a wręcz przeciwnie rozwija się w dobrym kierunku. Dwa bardzo dobre edytorsko numery, merytorycznie ciekawe pismo dało jednak inspirację dla stworzenia popularnego sound systemu i innej formy komunikacji z sympatykami reggae. „Freedom” Artura „Jahart-a” Kocana wyglądał już jak profesjonalne pismo muzyczne, ale idea wydawnictwa upadła po zamieszaniu związanym z dołączoną do niego kasetą.

Zupełnie specyficzną formą zina było pismo towarzyszące koncertowi, a potem festiwalowi toruńskiemu „Africa is hungry” . Kilku edycjom towarzyszyła gazeta wydawana przez organizatorów i prezentująca wykonawców, zawierała teksty opisujące miejsca wspierane przez uczestników imprezy, przemyślenia postaci związanych z polską sceną reggae. Pismo specyficzne, ale wpisujące się w konwencję zinów.

Nie jest łatwo pisać o czymś, co właściwie nigdy nie zostało dokładnie zbadane, czy to przez historyków, czy socjologów. Dotarcie do osób z ówczesnego środowiska także jest ograniczone, wprawdzie wielu aktywnie uczestniczy w zjawisku reggae, ale niestety niektórzy z nich już odeszli. Warto również wspomnieć i takie tytuły jak „Dread Noise”, „Kominiarze”, „Zima”. Wszystkie z tych „kserowanych gazetek” miały nieoceniony, kulturotwórczy wkład w obraz współczesnego reggae w naszym kraju. Niewątpliwie kontynuacją tej drogi jest „Free Colours”- jedyne takie pismo w Polsce.

Adam Marczewski – twórca prawdopodobnie najstarszego pisma reggae w Polsce „African Children”, muzyk Dreadlock’s Reggae Land

Byłeś prawdopodobnie twórcą najstarszego zina reggae w Polsce…

Jak do mnie zadzwoniłeś i powiedziałeś mi tę informację, było to dla mnie wielkim zaskoczeniem. W pierwszym momencie nie wiedziałem nawet o czym mówisz. A jak sobie przypomniałem ten dawny zine, to zdziwiłem się, że ktokolwiek może to pamiętać. Ja o tym całkowicie zapomniałem. Zapomniałem jak one wyglądały i co się w nich znajdowało. Gdy zobaczyłem w twoim archiwum kopie tych dawnych numerów, przyznam się, było to miłe. Było to miłe wspomnienie czasów młodości, które każdy z nas z uśmiechem wspomina. Fajnie jest tak spojrzeć do tyłu i z refleksją zobaczyć ten cały czas, te wszystkie wydarzenia, te wszystkie chwile i tych wszystkich ludzi, których się znało, bo każdy z nich pozostawił po sobie ślad w naszej pamięci.fc-15-ziny-adam-marczewski

Co zainspirowało cię do pracy nad zinem? Czy miałeś wcześniej już kontakt z tego typu wydawnictwami?

Z tego co pamiętam był to zine wydawany dla grupy najbliższych przyjaciół. Pewnie spotkałem się z jakimiś zinami prasy podziemnej wydawanej przez „Solidarność”. Między innymi dowiadywałem się z nich o zbrodni katyńskiej, o wojnie polsko-bolszewickiej i agresji sowieckiej w 1939 r. Były też kontakty z jakimiś zinami wydawanymi przez środowiska anarchistyczne, z którymi sympatyzowali moi przyjaciele. Prawdopodobnie to wszystko wywierało jakiś wpływ na umysł tego młodego człowieka, jakim wówczas byłem. Dodałbym do tego jeszcze fakt, że w tamtych czasach zupełnie nam brakowało jakichkolwiek informacji o reggae i rastafari. Wyszukiwało się każdy fragment artykułu publikowanego gdzieś w prasie, wyłapywało się każdy fragment wypowiedzi mówionej w radiu. Zbierało się to wszystko i usiłowało poukładać w jakąś całość, aby dowiedzieć się czym to jest? O co tu chodzi? I ten zine był próbą zebrania tego i przedstawienie najbliższym. Nigdy nie spodziewałem się, że coś z tego może pozostać, albo trafić gdzieś dalej niż poza nasz maleńki krąg kilku znajomych.

Jak radziłeś sobie z technicznym aspektem tworzenia zina w czasach, gdy maszyna do pisania w prywatnych rękach była rzadkością ?

Tego to nie pamiętam. Na pewno część pracy była wykonywana metodą wycinania fragmentów tekstów z prasy i sklejania w jedną całość w postaci zina. A potem zwykłe ksero i rozdawanie znajomym.

Co stanowiło największą trudność w pracy nad zinem?

Największą trudnością był brak jakichkolwiek rzeczowych informacji. I chyba właśnie z tego rodziła się potrzeba stworzenia czegoś takiego.

Jarosław „Banan” Szwejczewski – twórca „ Reggae Front”

Przygodę z fan zinami zaczynałem od czytania wielu arcydzieł tego gatunku a ściśle związanych z muzyką i kulturą punk/hc. Do dziś pamiętam „Qqryq”, „Antenę Krzyku”, „Rdzeń”. Niektóre z nich wręcz powalały szatą graficzną, a przypomnę, że w tamtych czasach sprzętem do pisania jakichkolwiek tekstów była maszyna do pisania, w którą z mozołem wstukiwano treści zinów (bo rzadko kto korzystał z pomocy stenotypistki) no i nożyczki oraz klej. Jak to często bywa w rodzinach, ziny te brałem od starszego brata, którego później również namówiłem na parę tekstów dla Reggae Front. W roku 1987 na jednym z koncertów (hc/punk a jakże!) zetknąłem się z zinem Adama Marczewskiego „African Children” z Kędzierzyna-Koźla i wydaje mi się, że na mój region – Śląsk i okolice, to był właśnie pierwszy zine reggae. Jego szata graficzna była nieco chaotyczna, ale sporo ciekawych artykułów potęgowało jego atrybuty. Ukazało się bodajże 5 numerów. Myślę, że to był bodziec do uzewnętrznienia pomysłów, jakie chodziły mi po głowie w temacie stworzenia gazetki traktującej tylko i wyłącznie o muzyce i kulturze reggae. Naświetlając pokrótce jakie możliwości miał wtedy młody twórca zina wyglądało to tak: nie było punktów świadczących usług xero, jak wspominałem zaopatrzeni w maszynę do pisania (oczywiście pożyczana na godziny – czy ktoś pamięta, że w niektórych zakładach pracy wtedy maszyna do pisania na koniec dniówki była zamykana pokrywą na kłódkę?), dobre nożyczki, klej plus tekturę i pomysły graficzno-plastyczne, tworzyło się poszczególne matryce. fc-15-ziny-jarek-szwejczewski-01

Potem po znajomości, „po cichu”, drukowało się po zakładach pracy tu 10, a tam 20 egzemplarzy, no i następował kolportaż podczas koncertów, wysyłkowo i promocyjnie. Wszystko po to, aby dotrzeć do jak największej liczby odbiorców, a jednocześnie pozyskać chętnych do rozwijania gazetki. Takiej metody tworzenia i druku używaliśmy aż do numeru 5, czyli do 1993 r. Niewątpliwie to dzięki czytelnikom, dobrym duszom związanym z naszym pismem i narastającą liczbą chętnych do czytania, to trzymało nas w tej chęci do dalszego działania i tworzenia coraz bardziej profesjonalnego jeszcze wtedy zina. Przełom nastąpił podczas składania numeru 5 kiedy do redakcji dołączył Witek Fendrych – Jah Fend oraz Mirek Dzięciołowski – Maken. To był pierwszy numer, który powstał już na komputerze przy współpracy programów i edytorów czasopism, a całość została zlecona do druku w drukarni. Wtedy to po głowach zaczął nam chodzić pomysł stworzenia regularnej gazety, zarejestrowanej i posiadającej numer ISSN, a dostępnej w każdej sieci kolportażu gazet (nawet „Ruchu”). Minęły kolejne dwa lata i wyszedł numer 6 nadal jako fan zine. Niestety, aby wtedy wydawać regularną, legalną gazetę dostępną wszędzie, to nakład musiał przekraczać ileś tysięcy sztuk, a nasze możliwości finansowe niestety na to nie pozwalały. Gazetkę traktowaliśmy hobbistycznie a nie jako źródło dochodu – wtedy nie było tylu fanów reggae, jak dziś i każdy z nas miał jeszcze swoje życie oraz rodziny. Gdyby dziś mnie ktoś zapytał ile egzemplarzy wyszło poszczególnych numerów, odpowiem, że nie wiem. Wiele było dodruków, nikt z tworzących Reggae Front nie nastawiał się wtedy na zysk – robiliśmy to, bo chcieliśmy się podzielić wiedzą o muzyce. Jedno, co jest pewne, najwięcej wyszło numeru 7, który drukowany był na sitodruku w drukarni. Dodam jeszcze, że jednym z celów tworzenia pisma było to, abym i ja kiedyś mógł zaopatrzyć się w zina o reggae i przeczytać jakiś artykuł. To się udało, bo lata 90. zaowocowały falą reggae`owych fan zinów.

Na kilka lat przerwałeś wydawanie zina, co było tego powodem?

Tak naprawdę to nigdy (do numeru 7 – ostatniego) nie przerywaliśmy robienia zina. Każdy z nas w miarę czasu tworzył teksty, recenzje, refleksje, szukał informacji oraz kontaktów zagranicą i przeważnie, gdy mieliśmy chwilę czasu, aby się spotkać składaliśmy wszystko w komputer, aby graficznie oprawić i stworzyć matrycę do druku. Gazeta powstała z powodu braku informacji w mediach o tej muzyce, przypomnieć należy, że dostęp do Internetu w tamtych czasach kończył się na wysłaniu w bólach wiadomości e-mail – łącza modemowe sięgały 28 kb! Nie było mowy o poczytaniu o reggae na świecie na stronach www, bo po prostu ich nie było. Nasze wydawnictwo osiągnęło zamierzony cel – przepływ informacji o reggae, wytworzenie u ludzi chęci stworzenia podobnych wydawnictw, propagacja muzyki, no i dobra zabawa! Mieliśmy już trochę materiałów na numer 8, ale ciągłe odkładanie ich wydania powodowało dezaktualizacje artykułów. Poza tym dostęp do mediów – Internetu stał się powszechny i każdy mógł i może do dziś znaleźć w sieci niezliczone informacje o reggae, jego około muzycznych dziedzinach. Podjęliśmy decyzję, że numer 7 jest ostatnim wydawnictwem.

Ostatnie numery „Reggae Front”, to i szersze grono współpracowników, i zmiany muzycznych gustów. Dużo pod koniec lat 90. pojawiało się dubu na łamach twojego zina…

Moim marzeniem, składając pierwszy numer zina, było aby jego objętość i ilość przekazywanych informacji była znacznie większa, a ilość osób tworzących je, coraz liczniejsza. Jak wiadomo każdy piszący artykuły ma swoje wizje, swój styl pisarski i nie zawsze musi być do końca poważny. Anegdoty i humoreski, co kiedyś było nieodzowną częścią zinów, również powinny mieć miejsce na łamach gazety. Dzięki temu gazeta nie staje się monotonna i powinna z każdym wnikaniem w poszczególne strony jeszcze bardziej zachęcać, aby przeczytać ją od deski do deski. Jah Fend i Maken, którzy są do dziś dla mnie chodzącymi encyklopediami wiedzy o muzyce i wszystkim co się z tym wiąże, to idealni partnerzy do tworzenia nie tylko przedsięwzięcia jakim jest tworzenie zina czy przy dzisiejszych możliwościach, gazety. Pojawienie się na łamach „Reggae Front” innych odmian reggae jak choćby dubu, digital dubu oraz innych stylów muzycznych, to efekt naszych zainteresowań. Nikt z nas nie ograniczał się do słuchania jednego gatunku, każdy z nas poszerzał swoje horyzonty muzyczne. Zawsze interesowałem się stosowaniem nowej elektroniki w muzyce. Jednym z ważniejszych zwrotów akcji w moich doświadczeniach z muzyką było pojawienie się pierwszych produkcji miksowanych przez Adriana Sherwooda, który z tradycyjnych roots tworzy heavy-space dub! W latach 1994-1995 ukazanie się płyt Audio Active oprawionych mistyką On-U Sound spowodowało, że pojęcie dub nabrało nowego wymiaru i dla mnie przeskoczyło wszelkie wyobrażenie o tym gatunku. Wszystkie te wydarzenia, pojawiające się płyty, napływ nowego wymiaru dub z Wysp Brytyjskich musiało znaleźć odzwierciedlenie w naszej gazecie, ale zawsze było miejsce na historię i klasyków gatunku reggae, roots i dub. Podejrzewam, że gdyby dziś ukazywał się nadal nasz zine, to nie zabrakłoby miejsca na minimal dub, drum`n`bass i dubstep.

Czy, twoim zdaniem, ruch zinów to już tylko przeszłość?

Zdecydowanie nie! Każdy przejaw jakiegoś działania, które niesie ze sobą wymiar uświadamiania, przekazywania i informowania o pozytywnej energii, jest jak najbardziej ważny i potrzebny. Oczywiście w dzisiejszych czasach, w przypadku zinów, nie może być to kwestia przelewania dostępnych w Internecie, w szerokim tego słowa znaczeniu, informacji i treści o muzyce na papier i wydawania tego jako gazety. Z drugiej strony, przyzwyczajeni do kolorowych wydawnictw jakie ukazują się szerokim nakładem, może nie wszyscy sięgną po czarno-białe wydawnictwo, do którego nie dołączono płyty CD. Kiedyś tworzenie było celem, który osiągało się wszelkimi nakładami, dziś zdecydowanie najpierw mówi się o kosztach, a potem o działaniu. Myślę, że stworzona kiedyś idea „zrób to sam” może mieć swoje przełożenie na dzisiejsze czasy. Dziś stworzenie zina, to o wiele prostsza sprawa – komputer z prostym edytorem tekstu i grafiki, cyfrowa fotografia, wydruk i dużo tańsze koszty kserokopii niż 20 lat temu. Jednak nie to jest aż tak ważne w tworzeniu dzieła, gdyż nic nie zastąpi dobrych pomysłów, które zainteresują czytelnika – to nieodzowne atrybuty fan zina, gazety lub czasopisma.

Dariusz „Dr.Czita” Dąbrowski – muzyk Grasst’a, grafik i wydawca „Polkaregeray”

Już sam tytuł „Polka Rege” mówił o tym, że fascynowało mnie zjawisko sceny reggae nad Wisłą. Nie miałem dostępu do żadnych publikacji o polskim reggae, więc sam zabrałem się za zbieranie muzyki, zdjęć, wywiadów… Damian „Pigóła” Terlecki zarzucał mnie punkowymi gazetkami i okazało się, że taka forma informacji doskonale funkcjonuje na scenie punk. Wtedy pojawił się pomysł na zina o polskim reggae. Był 1991 rok.

Twój zine nie był tylko zbiornicą informacji o rodzimej scenie reggae, ale także prawdziwą galerią twórczości plastycznej związanej z tym środowiskiem. Jak udawało ci się łączyć tekst z grafiką?fc-15-ziny-czita-01

„Polkaregeray” był zinem bazgrołem, więcej w nim było moich rysunków i innych dziwolągów graficznych niż tekstu. Tekst był moją słabą stroną, więc nadrabiałem rysunkiem. Zina drukowałem na xero w jarosławskim domu kultury, w niskich nakładach. Jakość druku była taka sobie, bo pani kulturalna oszczędzała na tuszu. Dopiero trzeci i czwarty numer były lepiej odbite (u Dominika Muszyńskiego w szkole).

Kiedy stwierdziłeś, że czas zinów już dobiega końca? Wraz z legendarnym, ostatnim numerem twojego zina, który nigdy się nie ukazał?

Myślę, że tak. Piąty numer był prawie skończony, pożyczyłem „matkę” do kserowania i tyle go widziałem… Nie miałem już siły odbudowywać tego od początku. W tym samym czasie robiłem gazetkę o historii G’rassta i to mnie pochłaniało, a „Polkaregeray” poszedł w odstawkę.

Artur „Napalm” Cielecki – twórca i wydawca „Plastic Smile”, a także Plastic Smile Sound System

„Plastic Smile” to zine, który był pierwszym polskim pismem promującym dancehall w naszym kraju. Jak zetknąłeś się z tym nurtem reggae i czy nie obawiałeś się, że to za mało znany rodzaj muzyki, by mógł zainteresować czytelników?fc-15-ziny-artur-cielecki

Dancehall to nurt w reggae, który pojawił się w orbicie moich zainteresowań w pierwszej połowie lat 90. Pamiętam, jakie było moje zdziwienie, gdy wyjąłem z paczki zamówiony gdzieś z zagranicy LP Sly & Robbie zatytułowany bodaj „DJ Riot” i wrzuciłem na gramofon… Zupełnie inne granie, niż to czego się spodziewałem – zero roots, zero dubu. Początkowe zaskoczenie po kilku przesłuchaniach zaowocowało zainteresowaniem. Jak wiesz to były takie czasy, że dostęp do informacji dotyczących reggae, a w szczególności ragga/dancehall był dość utrudniony – tylko dzięki wytrwałemu poszukiwaniu źródeł wiedzy oraz korespondencji z innymi pasjonatami udawało się ustalić tak banalne dane, jak chociażby dyskografię jakiegoś artysty. Zapewne dla dzisiejszych młodych ludzi zabrzmi to niewiarygodnie, ale nie wystarczyło użyć wyszukiwarki google, bo jej wtedy nie było, a dostęp do Internetu nie był powszechny… Kolejnymi pozycjami, które ugruntowały moje początkowe zainteresowanie, stały się albumy Black Uhuru wydawane pod szyldem labelu Mesa oraz solowe albumy Juniora Reida, czy Michaela Rose, a także film  wyemitowany przez stację Planete w ramach serii „Lost In Music”, w którym po raz pierwszy zobaczyłem fragmenty koncertów Garnetta Silka, Capletona, Beenie Mana i innych tuzów sceny ragga/dancehall. Na przełomie lat 1996-97 znalazłem się na pewien czas w Paryżu, dzięki czemu znacznie poszerzyłem swoją kolekcję muzyki, ze szczególnym uwzględnieniem właśnie dancehallu. Może to zabrzmi źle, ale wydając „Plastic Smile” nigdy się nie zastanawiałem, czy to co piszę ja, bądź moi koledzy, jest dla innych osób interesujące – ważne było, że jest ciekawe dla autorów. W końcu „Plastic Smile” nie był magazynem komercyjnym, a koszt ponoszony przez kupujących stanowił de facto jedynie zwrot kosztów ksero. Kolejne egzemplarze były kserowane z oryginału w ilościach na miarę potrzeb w danej chwili (z tego powodu ciężko dziś ustalić nakłady, w jakich poszczególne numery poszły w Polskę). Zresztą od pierwszego numeru odzew czytelników był bardzo pozytywny, zarówno co do formy, jak i treści zawartych w „Plastic Smile”. Dzięki temu udało się nawiązać sporo nowych znajomości (z których niektóre przetrwały do dnia dzisiejszego), a skład redakcji powiększył się i w ślad za tym również objętość kolejnych numerów rosła.

W pierwszych latach istnienia „Plastic Smile” byłeś prawdziwym człowiekiem-instytucją. Wyjaśnij czytelnikom, na czym polegała praca twórcy zina?

Określenie człowiek-instytucja jest chyba mocno przesadzone – nigdy się tak nie czułem. Praca twórcy zina to było pasjonujące zajęcie – wyszukiwanie, gromadzenie materiałów do artykułów, korespondencja z innymi pasjonatami, wymiana nagrań etc. w czasach, gdy Internet w naszym kraju był w powijakach, wymagały sporo czasu i poświęcenia. Sama praca redakcyjna to już mniej ciekawy etap, ale bawiąc się w składanie nabyłem wiele przydatnych umiejętności z zakresu obsługi oprogramowania graficznego i składu. Zależało mi na tym, żeby szata graficzna pisma była estetyczna i czytelna, a informacje i artykuły merytoryczne i rzetelne. Myślę, że w tamtych czasach – bo jednak minęło lat kilkanaście i można powiedzieć, że były to inne czasy – można było uznać, że te założenia zostały spełnione. Oczywiście przeglądając dziś archiwalne numery odczuwam momentami mieszane uczucia, ale to chyba normalne, że coś co 15 lat temu wydawało mi się fajne, dziś wywiera na mnie wrażenie zgoła odmienne.

Twój zine zmienił jednak charakter, rozszerzył spektrum zainteresowań. Jako pierwszy podjął temat tłumaczenia jamajskiego slangu i nie tylko…

Tak, początkowe założenia poddały się pewnej ewolucji. Przyczyna takiego obrotu sprawy była bardzo prosta – w składzie redakcji pojawiły się nowe osoby, które wniosły inne spojrzenie na zina. Początkowo przytłaczającą większość tekstów pisałem sam, siłą rzeczy skupiałem się na tym co mnie pasjonowało, potem pojawili się inni koledzy, którzy mieli do powiedzenia coś także na inne tematy związane z „linią zina”, takie jak chociażby krajowe reggae. Tłumaczenia tekstów, czy słowniczek patois to pozycje, które po prostu wydawały mi się potrzebne. W szkole uczyliśmy się języka angielskiego, ale mimo to nie rozumieliśmy o czym śpiewają artyści z Jamajki, pozostawały domysły, tak więc kiedy wyszukałem gdzieś w przepastnych zasobach Internetu słowniczek patois-angielski, po prostu go przetłumaczyliśmy i zamieściliśmy. Jak się okazało, czytelnicy podzielili nasze zainteresowanie tym tematem. Właśnie dzięki temu słowniczkowi dawaliśmy radę tłumaczyć te teksty, z którymi bywały wcześniej problemy. Do dziś uważam, że to nie był zły pomysł.

Czy przed twórcami zinów były otwarte drzwi na konferencjach prasowych artystów?

Prawdę powiedziawszy, w tamtych czasach nie byliśmy chyba w ogóle na żadnej konferencji prasowej. Jeśli chodzi o artystów krajowych, to kontakty odbywały się raczej na stopie koleżeńskiej, bez jakiegoś sztucznego dystansu. Nieliczne koncerty wykonawców zagranicznych organizowane były przeważnie przez osoby, które znaliśmy, dzięki czemu udawało się spotkać z artystami przed lub po koncercie i swobodnie pogadać. Ze szczególną przyjemnością wspominam rozmowy z Macka B i Michaelem Rose – to ludzie, którzy oprócz śpiewania mają także inne ciekawe pasje i zainteresowania, o których potrafią opowiadać ciekawie i długo. Wracając do twojego pytania, to generalnie nie przypominam sobie żadnych szczególnych trudności w dotarciu do artystów i rozmowie z nimi.

Jarosław „Hejen” Hejenkowski – wydawca „Reggae News”, autor „ Encyklopedii Polskiego Reggae”, redaktor naczelny „Free Colours”

Informator wychodził w czasie, kiedy portale internetowe dopiero się rozkręcały, a nie wszyscy jeszcze z nich korzystali. Miał za zadanie zapowiadać imprezy, płyty, po prostu trzymać rękę na pulsie. Nie wiem czy był konkurencją dla portali, ale w związku z ich rozwojem jego wydawanie przestało mieć sens.

Czy twoja działalność wydawnicza, to był wstęp do „Free Colours” ?

Kiedy funkcjonowało „Reggae News” nie myślałem jeszcze o dużej gazecie, bo nie miałem na to pieniędzy. Pomysł powstał dopiero po pierwszym wydaniu encyklopedii, kiedy się okazało, że jest sporo ludzi zainteresowanych tą muzyką na tyle, aby kupować coś, a nie tylko dostawać darmowy biuletyn.

Artur „Jahart” Kocan – twórca zina „Freedom”, muzyk Lion Vibrations

Moje pierwsze kroczki w muzyce reggae i kulturze Rasta zacząłem stawiać dzięki pismom takim jak „I&I”, „Reggae Front” i inne. Była to kopalnia wiedzy o muzyce, muzykach i właśnie kulturze rasta. Gdy pism tych zabrakło i gdy pozostał tylko „Plastic Smile”, który chwilę potem miał zniknąć z rynku, chciałem choć odrobinę wypełnić tę lukę. Od zawsze marzyło mi się swoje pismo, w którym będę mógł wspomnieć o naszym rodzimym środowisku, zespołach które niegdyś grały w naszym kraju, zaprezentować ich twórczość młodszemu pokoleniu. To, że ruch rasta/reggae coraz bardziej zanikał, nie miało znaczenia, gdyż w zasadzie bardziej interesujące są zjawiska właśnie te mniej popularne, toteż może właśnie to był główny bodziec do tego by „Freedom” powstał…fc-15-ziny-artur-kocan

Czy koniec zina związany był z zamieszaniem wokół kasety, która ukazała się wraz z pismem?

Planów dotyczących pisma było mnóstwo i to takich szeroko zakrojonych. Do drugiego numeru miałem już gotową okładkę, wiele osobiście przeprowadzonych wywiadów z gwiazdami z zagranicy odwiedzającymi wówczas nasz kraj, m.in. Gentlemanem, Alpha & Omega, Misty in Roots, jak również polskimi grupami: Rocka’s Delight, Kryterium, Miki Mousoleum. Miałem również (w sferze wyobraźni oczywiście dołączenie do pisma nagrań – tym razem na płytce, a nie jak poprzednio na kasecie). Rzeczywiście, pomimo szczerych chęci i czystych intencji zamieszanie wokół kasety, która była dodatkiem do numeru pierwszego, zbyt dużo kosztowało mnie nerwów. Co prawda sprawa została wyjaśniona, no ale jakby nie było, odechciało mi się na długi czas, potem już powstał „Free Colours”, więc nie widziałem sensu wydawania pisma.

Materiał ukazał się w magazynie Free Colours nr 15.

PODZIEL SIĘ
Poprzedni artykułThe Synki
Następny artykuł@udiomara prezentuje

DODAJ KOMENTARZ