Richie Campbell: Do fado nie mam głosu

0
1600

Młody Portugalczyk w ciągu niespełna 10 lat zawojował Europę. Jego piosenki zna zapewne każdy szanujący się fan reggae także w Polsce. Jedni zarzucają mu śpiewanie zbyt dużej ilości piosenek o miłości. Inni doceniają kunszt i charyzmę. Sam zainteresowany zresztą bardzo ciepło wypowiada się o naszym kraju i zawsze chętnie pojawia się na scenach i estradach reggae’owych przedsięwzięć jakie mają u nas miejsce. Mimo młodego wieku (urodził się w Lizbonie 25 listopada 1986 roku) zdążył już osiągnąć naprawdę wiele. Zresztą zechciejcie poznać go w nieco szerszej odsłonie – oto Ricardo Ventura de Costa aka Richie Campbell.

Arek “Bozo” Niewiadomski
fot. Szymon Cichy i archiwum artysty

Feliz Aniversario Mister Campbell!  Za 4 dni kończysz 29 lat – jak się czujesz u progu magicznej 30-tki?
Wielkie dzięki! O taaaaak, lada dzień kończę 29 lat. Ale powiem ci, że się nie przejmuję tym co się wydarzy. Nie wiem co będzie. Nie lubię myśleć o wieku. Myślę, że nic wyjątkowego się nie stanie. Wiesz, tak sobie myślę, że prowadząc zdrowy styl życia mogę się czuć lepiej z moimi 29-cioma na karku niż wielu mając lat 22. A ja codziennie ćwiczę, zdrowo się odżywiam.

Kiedyś powiedziałeś nawet – “You haffi stay fit to make a hit” (w wolnym tłumaczeniu – musisz być fit, by móc zrobić hit)!
Dokładnie tak (śmiech.

To już przy sporcie zostańmy – wszyscy twoi fani wiedzą o twoim zamiłowaniu do futbolu. Czy poza piłką kręci cię coś jeszcze?
Bardzo lubię oglądać zawody sportowe. Kocham surfing, tenis ziemny. Lubię popatrzeć na futbol amerykański.

Czy mi się zdawało, czy dzisiaj też nieomal spadłeś ze sceny?
O nieeeee (śmiech), to jakaś klątwa tu w Polsce. To wszystko przez moją ekspresję. Dzisiaj niewiele brakowało. Kiedy opierasz stopę na jednym z odsłuchów musisz wiedzieć, że mogą się one przewrócić – w szale koncertu można tego nie zauważyć i tragedia gotowa. Na szczęście dzisiaj obyło się bez incydentów.

Wyczytałem, że twoja mama jest Brytyjką dlatego chciałbym dowiedzieć się jakim cudem wylądowała w Portugalii i jak doszło do tego, że ty się tam urodziłeś? Czy to miłość zawiodła ją na stary kontynent do Lizbony?
Nie, nie. Muszę dodać, że jej ojciec, a mój dziadek jest Portugalczykiem. On i babcia, która też jest Brytyjką zdecydowali, że będą mieszkać w Portugalii. Stąd to zamieszanie.

Opowiedz mi proszę trochę o swoim dzieciństwie. Jak je wspominasz?
Miałem bardzo sympatyczne, szczęśliwe dzieciństwo. Główna w tym zasługa moim rodziców. Mój ojciec całe życie bardzo ciężko pracował. A całe pieniądze inwestował w edukację dzieci. Dzięki temu miałem bardzo fajne dzieciństwo jeśli idzie o kwestię edukacji jako takiej, wychowanie, dostrzeganie wartości.

Rozumiem też doskonale rolę mamy, która wpoiła w ciebie chęć nauki angielskiego, podobnie jak zamiłowanie do muzyki, w tym także do reggae.
To prawda. Choć będąc dzieckiem nie jesteś w stanie tego docenić. Wiesz jak to jest, kiedy jedziesz z rodzicami samochodem i siedząc z tyłu nie masz na przykład wpływu na muzykę, której w aucie słucha cała rodzina. Może się to wydawać frustrujące dla młodego człowieka, ale z czasem pojąłem, że to ukształtowało mój światopogląd. Wyobraź sobie, że przez to właśnie wychowywałem się w otoczeniu muzyki reggae właśnie. Ona zawsze, przez całe moje dzieciństwo gdzieś tam mi towarzyszyła.

Co ciekawe to nie jest i nigdy nie był popularny gatunek muzyczny w Portugalii.
Zdecydowanie. Więc teraz rozumiesz o czym mówię. W okresie mojego dzieciństwa to już w ogóle. Jednak wpływ jaki muzyka wywarła na mnie był naprawdę duży, bo kiedy tylko zacząłem się bawić w muzykowanie, gdzieś tam zawsze czułem, że to musi być utrzymane w konwencji reggae. Nie mogłem sobie nawet wyobrazić robienie innej muzyki (śmiech).

Kto jeszcze w twojej rodzinie, prócz ciebie oczywiście, jest utalentowany muzycznie?
Mam dwóch kuzynów, którzy całkiem nieźle śpiewają. Ale wśród najbliższej rodziny nie ma tak naprawdę nikogo kto wiedziałby cokolwiek na temat muzyki – myślę tu oczywiście i grze na instrumentach czy umiejętności śpiewania itd. Moi rodzice czy rodzeństwo nie mają zielonego pojęcia o muzyce. Mimo, że chętnie jej słuchają.

Twoje początki to młody zespół Step Aside oraz soundystem o nazwie No Joke.
Tak. Te dwa projekty to właściwie początek mojej muzycznej kariery. Dzięki obydwu dowiedziałem się tego czego powinienem był się dowiedzieć na starcie. Step Aside to zespół, który założyłem wraz z kolegami ze szkoły. Wspólnie uczyliśmy się grać na instrumentach, tworzyć, komponować. Dla mnie to pierwsze kroki jakie stawiałem jako wokalista. Pierwsze publiczne występy, które uważam za bardzo ważne. No Joke Sound System było trochę inną bajką. Niemniej mimo, że ten projekt był ukierunkowany bardziej klubowo, to jednak oba nauczyły mnie wiele w kategorii kontaktu z publicznością, występów na scenie przed tysiącami ludzi. To właściwie esencja tego, co potrafię teraz w kwestii zabawiania publiczności, tej całej zabawy emocjami kiedy będąc na scenie starasz się władać tłumem. O ile Step Aside to punkt wyjścia i chyba uznałbym to za ważniejszy fragment mojego życia, tak No Joke pozwolił mi na osiągnięcie tego, kim teraz jestem i co robię.

Chwilę potem zaczęło być o tobie coraz głośniej. Zacząłeś kolaborować z licznymi artystami. Pamiętam, że w 2008 roku w Europie nagle zrobiło się o tobie głośno, choćby za sprawą współpracy z ekipą Supersonics przy rytmie Devils Angels. Chwilę potem zrezygnowałeś z pracy z zespołem, porzuciłeś też chłopaków z soundu. Co było tego powodem?
Przede wszystkim to, że mamy różny pogląd na muzykę. Nie wszyscy podchodzili do sprawy tak poważnie jak ja. Chłopaki z zespołu mieli różne priorytetu – jednio poszli w pracę, inni chcieli studiować zagranicą. Wszystko zaczęło się sypać od środka. Jeden z chłopaków z soundu jest dzisiaj moim managerem. Dwóch pozostałych już wtedy nie było za bardzo zainteresowanych uczestnictwem w projekcie – poza byciem jego członkami na stopie przyjacielskiej. Zdałem sobie sprawę, że nikt nie był zdeterminowany na tyle by chcieć to ciągnąć ze mną. Skupiłem się trochę bardziej na sobie. I tak doszło do sytuacji, w której stanąłem u progu kariery solowej. Tylko selektor z No Joke był zainteresowany pójściem dalej. Właśnie dlatego został moim managerem.

Tworzyłeś, śpiewałeś kiedykolwiek po portugalsku?
Nie, nigdy. Wiesz nawet kiedy dorastałem jakoś niespecjalnie słuchałem portugalskiej muzyki. To pewnie stąd. Poza tym mama, jak zauważyłeś, dołożyła wszelkich starań bym swobodnie posługiwał się angielskim. Nie znajdziesz we mnie żadnych portugalskich wpływów jeśli idzie o muzykę. Bardzo cenię sobie lokalną portugalską muzykę – szczególnie fado, ale nie mam takiego głosu, bym mógł się w tym stylu odnaleźć. Całe życie byłem ukierunkowany na śpiewających po angielsku czy jamajsku. Bardzo naturalnie zatem zacząłem pisać piosenki w języku angielskim właśnie.

Na twoim debiutanckim albumie „My Path” znalazł się utwór „911”, w którym wystąpił obok ciebie Ky-Mani Marley. Jak doszło do tej kooperacji?
Miałem to szczęście, że Ky-Mani akurat był w Portugalii koncertując. Padł szybki pomysł, by dowiedzieć się gdzie stacjonuje, w jakim hotelu. Chwilę potem zameldowaliśmy się tam wraz z komputerem i mikrofonem. Poprosiliśmy o spotkanie i udało się. Szybka, dobrze zorganizowana akcja. Ky-Mani okazał się być przemiłym człowiekiem. Swoje wersy napisał dosłownie w kilka minut. Bardzo naturalnie. Do dzisiaj bardzo lubię grać tę piosenkę, bo uważam, że to jak szybko i w jakiej atmosferze powstała spowodowało, że to naprawdę dobry utwór. Trzeba było się sprężyć, doskonale trafić. A jej niczego nie brakuje.

Rozumiem, że wiele zawdzięczasz także Anthonyemu B, który w 2011 roku zaprosił cię do udziału w tournée. Miałeś wtedy okazję pierwszy raz wystąpić także w Polsce.
Ach, to był znakomity czas. To było naprawdę niesamowite. Miałem okazję patrzeć na wielkiego artystę, który występuje 28 razy pod rząd w ciągu 30 dni. Cóż to była za szkoła! Ten człowiek ma niespożytą energię. Nie wiem, czy jest ktokolwiek, kto mógłby mu dorównać w tym względzie. Dużo się od niego nauczyłem – tak jako człowiek, jak również jako artysta. Kiedy wróciłem do Portugalii po tym całym wyjeździe byłem już innym człowiekiem.

W jednym z wywiadów padło z twoich ust, że ktoś powiedział ci, że aż za dużo śpiewasz o miłości. Prawdę mówiąc słuchając twoich piosenek pobieżnie, bądź skupiając się tylko na tych popularniejszych można by odnieść takie wrażenie. Unikasz trudnych, kontrowersyjnych tematów?
Nieeeeee. Najczęściej piszę o tym, co czuję w danej chwili. Dorastałem słuchając artystów takich jak Stevie Wonder czy Luther Vandross – wielcy piewcy miłosnych treści. Poniekąd sam utożsamiam się z takim rodzajem pieśniarstwa. Kocham miłosne kawałki. Być może ktoś z boku stwierdzi, że można mnie tak zaszufladkować, choć zauważ, że na każdym moim albumie są 3-4 utwory utrzymane w zgoła innej konwencji. Ja sam czuję się w pierwszej kolejności artystą nurtu reggae. Jest temu przypisana pewna stylistyka, której wydaje mi się, że i ja się trzymam. Ale gdybyś teraz puścił mi jakiś rytm, to myślę, że masz 90% szans na to, że zaśpiewałbym jakąś piosenkę o miłości. Przecież to najwspanialsze z ludzkich uczuć.

Wiem, że lubisz zimowe miesiące spędzać ostatnimi laty na Jamajce. Robisz to główne z uwagi na cieplejszy klimat, czy może uciekasz tam w poszukiwaniu muzycznych inspiracji?
(śmiech) Myślę, że oba cele są trafione (śmiech).

Przypuszczam, że skłoniłbyś się bardziej ku pierwszej opcji, gdybyś przeżył zimę w Polsce.
(gromki śmiech) Mi tam się wydaje, że w Portugalii w listopadzie czy grudniu jest naprawdę zimno. Jamajka z pewnością jest cieplejszym miejscem. A tak zupełnie serio to uważam, że będąc artystą reggae to obowiązek pojechać na Jamajkę. Ta muzyka jest dynamiczna, ewoluuje. Tylko tam możesz zobaczyć co jest grane w danym momencie, czego słuchają ludzie, co mają do powiedzenia artyści. Z drugiej strony mam w sobie taką potrzebę oddania tego co zyskałem. Jadę tam, by nakręcić wideo, wydać trochę pieniędzy – to moja kontrybucja w rozwój kultury reggae. Ten kraj dał mi tak wiele tego co kocham robić. Chciałbym spłacić choć trochę ten dług.

W 2013 roku występowałeś także na Jamajce na Digicel Bob Marley Concert – jak wspominasz moment wejścia na scenę właśnie tam, na Jamajce?
To było istne szaleństwo. Ale trzeba mieć świadomość, że publiczność tam jest zupełnie inna od tej w Europie. O ile w Europie kiedy unosisz dłonie nad głowę z miejsca duża część publiki zaczyna cię naśladować. Tam czegoś takiego nie ma. Większość po prostu ci się przygląda jakby w oczekiwaniu na coś nieprawdopodobnego, zupełnie wyjątkowego. Mimo wszystko to jakby sen się urzeczywistnił. To ja, na scenie na Jamajce, na koncercie ku pamięci Boba Marleya. Niesamowite przeżycie.

Album ”876” nagrywałeś w całości na Jamajce. Kto wpadł na pomysł jego tytułu?
Wszystko zaczęło się od poznania Niko Browne (syn legendarnego producenta Danny’ego Browne prowadzącego Mainstreet Records, znakomitego muzyka, członka Bloodfire Posse odpowiedzialnego za niezliczoną ilość hitów Beenie Mana, Mr. Vegasa, Richiego Stephensa, Garneta Silka czy Spraggi Benza – dop. red.). Miało to miejsce w Portugalii – tu zresztą napisaliśmy cały koncept albumu. Album rzeczywiście został zrealizowany na Jamajce i moim zdaniem to rzeczywiście czuć. Wpadłem na pomysł, by uznać go za jamajski – stąd 876.

To powiedz proszę jeszcze jak doszło do współpracy między tobą i Niko Browne?
A właśnie to ojciec był naszym łącznikiem. Poznałem Danny’ego dzięki Richiemu Stephensowi, którego znałem już wcześniej. Danny od zawsze był z nim blisko związany. W jakiejś kurtuazyjnej rozmowie podczas wizyty w jego studio, kiedy wspomniałem o chęci nagrania albumu na Jamajce. Jako, że studio znajduje się w domu Danny’ego, a akurat był tam też Niko dogadaliśmy się, że właściwie to on chętnie zająłby się produkcją tego albumu. Co ciekawe wówczas jakoś nie za bardzo w to uwierzyłem i chyba z pół roku trwało nim rzeczywiście się dogadaliśmy. Zresztą sam Niko spędził chyba z miesiąc w Portugalii dogadując ze mną szczegóły albumu.

To trochę zaskakujące – czy różnice we współpracy z jamajskimi producentami w porównaniu do europejskich są aż tak duże?
Są naprawdę ogromne. Etyka pracy jest zupełnie inna. Wyobraź sobie, że codziennie spędzałem około 8 godzin nad danym utworem zanim mogłem go wreszcie nagrać. Obgadywaliśmy dosłownie każdy szczegół. Potem wielokrotnie powtarzając jakieś fragmenty, bo mogą zabrzmieć lepiej, bo warto spróbować trochę inaczej. Bardzo to było męczące. Bardzo dużo prób, praca do późnych godzin nocnych. Momentami miałem obawę, czy to wszystko nie przelatuje nam gdzieś między palcami. Efekt jednak w pełni wynagrodził mi ten czas.

Na twoich albumach zawsze pojawiają się goście. O ile nie zdziwili mnie tak Jesse Royal, Assassin czy nawet Toian, o tyle byłem bardzo mile zaskoczony Sarą Tavares. Nie sądzę, by zbyt wiele osób w Polsce wiedziało kim ona jest. Możesz przybliżyć jej osobę?
Sara jest Portugalką, ale jej korzenie to Wyspy Zielonego Przylądka. Jest muzykiem, wokalistką. O ile sam niespecjalnie interesuję się portugalską muzyką, o tyle z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że Sara jest moją ulubioną portugalską artystką. Po tylu kolaboracjach z Jamajczykami doszedłem do wniosku, że może fajnie byłoby zrobić coś z kimś z Portugalii. Z miejsca pomyślałem właśnie o niej. Bardzo chętnie zgodziła się na współpracę i musze przyznać, że osobiście jestem bardzo zadowolony z naszej wspólnej piosenki. Jest urzekająca.

Od paru już lat krąży pogłoska, że przygotowujesz album z coverami takich artystów jak Dennis Brown, Garnet Silk czy Alton Ellis. Jest w tym ziarno prawdy?
Niestety nie ma (śmiech). To znaczy nie do końca. Chodzi o to, że rzeczywiście kiedyś taki koncept pojawił się w mojej głowie. Ale pomysł ten z czasem upadł. Piszę własne piosenki i o ile oczywiście bardzo doceniam wielu artystów, to jednak ten album powstał tylko w mojej głowie. Przypuszczam, że do takiego pomysłu wrócę kiedy będę zdecydowanie starszy. Czasem na koncertach zdarza mi się wykonać jakiś cover – często ot tak, z potrzeby chwili. To stąd wziął się cały pomysł, ale on musi jeszcze poczekać na właściwy moment.

Śmiałem się dzisiaj do naszego wspólnego znajomego Marcina (odpowiedzialnego za występ Richiego Campbella we Wrocławiu na festiwalu One Love), że gdyby Bob Marley pojawił się na festiwalu One Love to pewnie przebiłbyś go ilością fanów czekających na autograf.
(śmiech) Szaleństwo. Dawno nie widziałem takiej grupy ludzi. Sam koncert był również niesamowity. Zresztą w jednym z wywiadów wspomniałem, że w Polsce czuję się jak w jakimś południowym kraju – ludzie tutaj reagują fantastycznie. Z wielką przyjemnością przyjeżdżam do Polski i bardzo chętnie odkrywam kolejne poziomy waszej kultury i kuchni. Naprawdę podoba mi się w Polsce.

Chciałbym prosić cię, byś ostatnim słowem podzielił się ze swoimi fanami w Polsce oraz oczywiście czytelnikami Free Colours.
Pragnę powiedzieć, że bardzo doceniam całą tę miłość, którą ludzie z Polski mnie darzą. Polska jest wyjątkowa. Bardzo różna od wielu krajów, które odwiedzamy. Liczba moich fanów właśnie w Polsce przyrasta najszybciej. To niesamowite i za to wszystkim chciałbym serdecznie podziękować. Z pewnością dołożymy wszelkich starań by nigdy was nie zawieść i z przyjemnością zawsze będziemy odwiedzać Polskę. Jeszcze raz – wielkie dzięki!

DODAJ KOMENTARZ