Sedativa: Chińszczyzna ze złym okiem

0
13889

Debiutancki album tej grupy nie podbije list przebojów, ani nie zawojuje komercyjnych stacji radiowych. Ale też jej muzykom niespecjalnie na tym zależy. Oni za główny cel stawiają sobie autentyczność oraz nowatorstwo. To także dlatego płyta ukazała się po dekadzie istnienia zespołu. Oto rozmowa z jego założycielem Ramim Al Alim.

Jarek Hejenkowski
fot. Archiwum

Podobno wasza nazwa oznacza środki uspokajające. Skąd taki pomysł na nią i czy to jednak nie przesada, bo muzyki waszej uspokajającą nazwać nie można.
Tak naprawdę zadecydował o tym los. Otworzyłem słownik wyrazów obcych wybierając losowo słowo i było to Sedativa. Wtedy jeszcze nawet nie wiedziałem jaka będzie muzyka. Było nas dwóch i planowo miał to być elektroniczny digital dub. Definicja brzmiała: środki uspokajające i uśmierzające ból. Spodobała mi się ta idea. Mam nadzieję, że nasza muzyka niesie ukojenie, co wcale nie oznacza, że musi być spokojna.

Początkowo Sedativa to był projekt twój i Ignacego. Graliście wtedy koncerty, czy tylko siedzieliście w domu i tworzyliście?
Na początku w ogóle uczyliśmy się, z czym to się je (śmiech). Tak naprawdę pomysł powstał spontanicznie na zasadzie: „Tyle czasu słuchamy tych dubów, to może zaczniemy je robić!” Szczęśliwym trafem, szukając salki prób, trafiliśmy do Jawor Records na Siekierkach, do Jawora – gitarzysty Transmisji i tam się wszystko zaczęło.

Są jakieś pozostałości z tego pierwszego okresu w twórczości Sedativy?
Są jakieś numery i kilka nagranych prób zachowane na kasetach (śmiech).

Czy Sedativę można uznać za zespół-eksperyment? Bo takiego projektu w polskim reggae jeszcze nie było.
Moim zdaniem nie, eksperyment jest zaplanowany, posiada jakieś założenia. Tutaj wszystko  było spontaniczne, muzyka powstawała organicznie. Wiele sytuacji związanych z powstaniem płyty „I” wydarzyło się, w moim przekonaniu, tylko i wyłącznie dlatego, że tak miało być, bo w przypadek nie wierzę.

Muzyka orientalna to jednak głosy raczej wysokie. Tymczasem Dawid ma wokal niski, niemal chropowaty. To także element eksperymentu?
Skąd takie przekonanie (śmiech). Muzyka orientalna to również głosy niskie, ale tak jak wspomniałem wcześniej, nie mieliśmy żadnych planów ani założeń, ani tym bardziej nie chcemy robić żadnych eksperymentów. Wystarczą eksperymenty, jakie uprawiają na nas ludzie rządzący tym światem. Poznałem Dawida na Ostróda Reggae Festival w 2006 roku.  Potem obejrzałem koncert Jafii Namuel i mnie zatkało. Takiego wokalu ani tekstów po angielsku się nie spodziewałem. Po powrocie Dawida z Londynu, stworzył się pomysł i możliwość nagrania wspólnie innej wersji piosenki „Roots driver”, którą graliśmy z Pablopavo. Zresztą refren w tej piosence nadal jest ten sam. Korzystając z okazji, że jesteśmy w studio, namówiłem Dawida, żeby zaimprowizował do innego utworu, który zdążyliśmy wcześniej nagrać i tak powstał „Sirens”. Kiedy narodziła się trzecia piosenka postanowiliśmy nagrać całą płytę.

Jaki jest właściwie status Dawida w grupie? Bo formalnie to featuringowiec, ale przecież z zespołem jest związany od bardzo dawna.
Jeden za wszystkich i wszyscy za jednego (śmiech). Feat. wynika z tego, że Dawid ma też swoje projekty, dlatego nie mógł się zdeklarować jako jedyny oficjalny wokalista zespołu, żeby nie skazywać nas na bezczynność, kiedy on gra z Jafią lub Rastasize.

Jak na zespół istniejący ponad 10 lat, wydanie debiutanckiej płyty po takim czasie to dosyć późno.
To prawda, długo graliśmy dla siebie. Bez wokalisty, instrumentalnie… Mam jakieś stare nagrania brzmiące niemalże jak muzyka filmowa (śmiech). Potem pojawił się Pablopavo, ale ze względu na jego różne projekty próby odbywały się rzadko, a potem nie mógł już dzielić czasu. Żałuję, że nie nagraliśmy niczego profesjonalnie z tamtego okresu, ale myślę, że coś w tym kierunku jeszcze da się zrobić. Ale prawda też jest taka, że trudno w Polsce grając muzykę uważaną za niszową, dodatkowo w języku angielskim, zrobić cokolwiek. Płytę „I” praktycznie zrobiliśmy sami od podstaw do końca łącznie z grafiką okładki i wszystkim czym normalnie muzyk się nie zajmuje. Ale pierwsze koty za płoty. Obiecuję, że na drugą płytę na pewno nie trzeba będzie czekać 10 lat.

„Polityka” o waszym albumie napisała, że to „reggae z kuskusem”. To dobre określenie?
Nie uważam. Tak naprawdę na naszej płycie na 10 piosenek 5 wcale nie jest reggae’owych w ogólnie przyjętych normach. „Sirens”, „God Blesse’m”, „Superstars”, „As I am” to wszystko piosenki, do których to określenie nie pasuje. Zresztą osobiście nie lubię takiego szufladkowania i konieczności zamykania muzyki jakimś określeniem. Myślę, że trudno będzie komukolwiek, kto przesłucha całą płytę, określić w dwóch słowach co to za muzyka.

Czy charakterystyczna piszczałka w „Helmets on” to taka, która służy do zaklinania węży? Bo mi się z filmami skojarzyło, że taki instrument brzmiał bardzo podobnie.
Instrument brzmi podobnie, to prawda. Jest to arabski mizmar, niestety szczerze mówiąc nie wiem jak się nazywa hinduska piszczałka, która służyła do zaklinania węży.

Czy „Made in China” może być uznany za swego rodzaju protest przeciwko zalewowi krajowych rynków przez chińskie produkty?
Tak, ale nie tylko. Przysłowiowa chińszczyzna panuje obecnie we wszystkich dziedzinach życia – od przemysłowych po związane z szeroko pojętym światem kultury i sztuki. Również w relacjach międzyludzkich. To co mi się osobiście bardzo podoba w tekstach Dawida, to wielowarstwowość i subtelność przekazu. Często, tak jak w przypadku „Made in  China” jest to tylko zupełnie neutralna obserwacja.

Jak na Dawida przystało, teksty są angielskie. Ale już Masala pokazała, że język polski nadaje się także do dźwięków orientalnych.
To bardziej pytanie do Dawida. Ja osobiście nigdy nie będę od niego wymagał, żeby napisał tekst po polsku. Jeśli sam poczuje taką potrzebę, to taka piosenka powstanie. Dla mnie bardzo istotny jest przekaz tej płyty i chciałbym, żeby mogło go odebrać jak największe grono odbiorców. W tych czasach musi to być język angielski czy nam się to podoba, czy nie (uśmiech).

Wspominałeś kiedyś, że płytę na Jamajce miksuje Errol Brown. Jednak na jego nazwisko nie natrafiłem we wkładce. Coś się zmieniło?
Faktycznie byliśmy na Jamajce, między innymi w tym celu, żeby dwie piosenki zmiksował Pan Brown, co też i miało miejsce. Po przesłuchaniach stwierdziliśmy, że odbiega to klimatem od reszty zmiksowanej świetnie przez studio As One. Dlatego wybraliśmy propozycję spójnej całości, jaką zaoferowało nam Studio As One.

Podejrzewam, że muzyka Sedativy jest za mało przebojowa, aby dotrzeć do większości stacji radiowych. Pozostaje wam więc reklamować się poprzez koncerty?
He, he, naprawdę uważasz, że muzyka, która leci w większości stacji radiowych jest przebojowa? Zresztą akurat po premierze płyty, ku mojemu zdziwieniu, wiele stacji radiowych nas gra. Oczywiście nadal jest to daleko poza komercyjną skalą. Chcielibyśmy oczywiście grać jak najwięcej koncertów. Niestety, ze względu na to, że mamy 11-osobowy skład, z tym też nie jest lekko.

Nie było pomysłu na teledysk? Bo większość utworów ma taką „osobowość”, że bez problemu możnaby do nich dopisać jakąś filmową historyjkę.
Oczywiście, że są pomysły. Gorzej ze sponsorem. Jak wcześniej wspomniałem, wszystko robiliśmy sami, nie stoi za nami żadna duża wytwórnia, ani zaplecze finansowe. To jedyny powód, dla którego do tej pory nie ukazał się clip. Niemniej jednak działamy w tym kierunku i na pewno w końcu nam się to uda.

Okładka albumu widziana w nocy mogłaby przestraszyć. Jakie jest jej przesłanie? Bo oko już w latach 80. na płytach Izraela było utożsamiane z Bogiem. Ale nie znajdowało się w dłoni.
Przestraszyć? (śmiech) No to chyba, że ktoś jest z natury zły, a przynajmniej musi być antysemitą. Oko wpisane w trójkąt jest od dawien dawna okiem Chorusa, albo okiem Ra zgodnie z wierzeniami starożytnych Egipcjan. Ma ono niewiele wspólnego z Bogiem, ale za to bardzo wiele z szatanem. Zanim pojawiło się na płytach Izraela, można było je „podziwiać” chociażby na amerykańskich dolarach… Nasza okładka obrazuje rękę Fatimy. Dla Izraelitów jest to ręka Miriam. Symbol ten używany jest w krajach arabskich i w Izraelu w amuletach mających chronić przed wcześniej wspomnianym złym okiem.

W grupie grają muzycy warszawskiej Transmisji. Nie myśleliście czasem, żeby do repertuaru włączyć jakąś jej kompozycję?
Nie. Dla Andrzeja i Jurka nie ma sensu wracanie do tamtych piosenek skoro można zrobić tyle nowych (śmiech).

Wywiad ukazał się w magazynie Free Colours nr 17.

Płyta SEDATIVY do nabycia:
http://www.sklep.zima.slask.pl/290-sedativa-feat-david-portasz.html

DODAJ KOMENTARZ