Są tacy artyści, których wielkość dostrzega się dopiero, gdy ich gwiazda przygasa, co jest zupełnie niesprawiedliwe względem ich dokonań. Ten, o którym chcę dziś kilka słów napisać, podąża właśnie w tę stronę – mając nagranych ponad 600 utworów udało mu się dotychczas wydać trochę singli i 1 pełnometrażowy album. Premiera drugiego właśnie wystartowała. Wielu uważa, że jest jednym z najbardziej niedocenianych mistrzów słowa i stylu, który wszyscy kochamy. I choć wyśmiewany za młodu, teraz ma wreszcie szansę błysnąć tak mocno, jak udało się dotychczas niewielu. Szumu wokół jego osoby robi się coraz więcej – nie zwlekam zatem i ja.
Arek “Bozo” Niewiadomski
Urodził się na Jamajce, dorastając u babci w Crawlords (St. Catherine). Dzieciństwo miał trudne, bo babcia była bardzo surowa. Wspomina, że gdy chciał onegdaj podśpiewywać do puszczonego w radio szlagieru „Rivers of Babylon” dostał wielką kuchenną łychą po głowie. Starowinka była adwentystką dnia siódmego i od małego ganiała Skarrę do kościoła. Jak łatwo się domyśleć, będąc małym aniołkiem, należał on także do chóru. Calvin Davis, bo tak oficjalnie się nazywa, przygodę z dancehallem rozpoczął we wczesnych latach 80.
Mając osiem lat zadebiutował na potańcówce organizowanej przez Upsetter Sound z samym Errolem Scorcherem na mikrofonie. W wieku lat dziewięciu uciekł z domu stając się kolejnym ulicznikiem w jamajskim getcie. Czmychnął do Kingston, gdzie zasilił szeregi soundu Volcano. Jednak kiedy po imprezie Yellowman i spółka zaczęli sobie z niego żartować, ten pełen dumy i pychy zeskoczył z ichniejszej ciężarówki w Spanish Town. Głód długo zaglądał mu w oczy. Z pomocą na szczęście przyszła siostra, która każdego niemal dnia dawała Likkle D (ówczesny pseudonim artysty) 20 jamajskich dolarów, by miał za co napełnić brzuch. Pierwsze kontakty biznesowe pojawiły się w 1983.
Wówczas dziesięcioletni wokalista wstrzelił się z przebojem „The Millionaire” w gusta słuchaczy. Tak poznał Tristona Palmera, który pewnego dnia zapytał „jak będziesz się chciał nazywać jak będziesz już duży – Big D?”. Stanęło na Skarra Mucci, które w patois jest skrótem od Ska, Reggae Music. I tak powolutku Skarra zaczynał zbierać muzyczne szlify. Sampler „Black Solidarity”, współpraca z Cobrą, Roundheadem i Capletonem. Aby związać koniec z końcem, Skarra przeniósł się na zachodnią część wyspy, gdzie dorabiał jako barman w hotelach, a od czasu do czasu organizował imprezy.
W 1989 wygrał konkurs wokalny „Carib Beer Contest”, w którym zacięty pojedynek stoczył z Daddy Ringsem. To pozwoliło mu szczelniej zapełnić kalendarz imprezowy. W początku lat 90., kiedy na Jamajkę docierało mnóstwo zarażonych epidemią reggae Niemców, Skarra poznał chłopaków z King Stone. W 1993 pojawił się u naszych zachodnich sąsiadów i z czasem zamieszkał w Konstanz na stałe. Nagrywał dużo, wiele koncertował. Pojawiał się z różnymi bandami, wyliczając choćby Ganglords, czy Dread Colurs, z którymi nagrał nawet cały album „African Children”. To kolejny zestaw utworów, który nigdy nie ujrzał światła dziennego. Równolegle działał na scenie rapowej w Szwajcarii odnosząc niemałe sukcesy. W 1999 poznał dj’a i selectora Massive Joey’a, z którym przystąpił nawet do clashu przeciwko Sentinel Sound.
Tak zaprzyjaźnił się z Sebastianem z DeeBuzz, z którymi współpracuje do dzisiaj. Współpraca ta także długo czekała na owoce. Singli co prawda pojawiło się trochę, ale debiutancki album „Rise & Sine” to dopiero 2007 rok. Płyta, moim zdaniem, była świetna już od tytułowego numeru. Skarra ukazał wielki potencjał drzemiący w jego głosie i stylu, zarówno na podkładach reggae, raggamuffin, dancehall jak i w pieśniach gospel. Ostatnie lata to echa doskonałej komitywy z Soul Force i ich labelem Fizzle. Ci szaleńcy od remiksów, mashupów i doskonałych bitów otworzyli nowy rozdział w życiu Skarry. Rewelacyjne single „Gimmi Di Lovin’” „Love Punany Bad”, „Pardon” na rytmie Best Trick czy „Raggamuffin” na Bubblerze pokazały światu kolejnego znakomitego artystę.
Na efekty współpracy nie trzeba było tym razem czekać aż tak długo. 2 album artysty zatytułowany „912” dopiero co pojawił się w sprzedaży online. I jest powalający w każdym względzie. Skarra śmieje się, że kiedy wreszcie się dorobi, to chciałby otworzyć prawdziwą karaibską restaurację, którą w drodze rewanżu odda siostrze – za wszystko co dla niego zrobiła. Miejmy nadzieję, że wrodzona skromność szybko się zwróci, co pozwoli mu na zostanie wielką gwiazdą i wyprostowanie życiowych zakrętów. A wy koniecznie zapoznajcie się z tym wokalistą, bo zobaczyć go na żywo choćby raz jest obowiązkowe i niemal bezcenne.
Materiał ukazał się w magazynie Free Colours nr 14.