Wspomnienie: Piotr “Stopa” Żyżelewicz (1965 – 2011)

0
2783

Naprawdę wstrząsający to widok, gdy mija druga godzina po zakończeniu pogrzebu, a ogromna większość jego uczestników wciąż tkwi na swoich miejscach, bliżej lub dalej od piaszczystego wzgórka kompletnie schowanego pod wieńcami, kwiatami, dwoma pałeczkami perkusyjnymi i obrazkiem namalowanym przez najstarszą córkę zmarłego.

Sławek Pakos
fot. Archiwum

Jest piękny słoneczny i ciepły dzień, 20 maja 2012 roku. Wiosna rozkwita w pełni, cmentarz otaczają drzewa. Gromada dzieci śpiewa przy akompaniamencie gitary piosenkę: „Nie boję się gdy ciemno jest, Ojciec za rękę prowadzi mnie…”. Jakiś czas później ktoś cicho powie, że to chyba niefortunny wybór… Na twarzach ludzi zaskakująco często gości pogodny, pełen zyczliwości uśmiech. On dodaje otuchy, pozwala się zupełnie nie rozkleić w tej sytuacji.
Mija jeszcze dłuższa chwila (nikt tu chyba nie mierzy czasu i nie patrzy na zegarek) i Tomasz Budzyński śpiewając „Niezwyciężonego” Armii przy własnym akompaniamencie gitary akustycznej wyprowadza katolicką wspólnotę do której zmarły należał, na agape do pobliskiej parafii. Buddyści, którzy wcześniej towarzyszyli katolickiej ceremoni zaczynają rozpalać kadzidełka wokół świeżego grobu. A na cmentarzu jeszcze kilkadziesiąt osób nie potrafi Piotra Stopy Żyżelewicza zostawić samego…

Nie byłem nigdy jego wielkim przyjacielem, nie mogę o sobie powiedzieć, że coś mnie szczególnego z nim łączyło. Znaliśmy się 21 lat i zawsze byliśmy w dobrej komitywie. Ale tę śmierć odczułem w sposób szczególny. Bo gdy zrobiłem sobie retrospektywę całej wspólnej z Piotrem historii to doznałem dość szczególnego szoku. Okazało się, że nie ma w mej głowie pamięci o żadnych złych sytuacjach pomiędzy nami. Zrozumiałem, że odszedł facet, z którym łączyły się same dobre wspomnienia i sytuacje. To dopiero uzmysłowiło mi poniesioną stratę i tylko świadomość, że zgodnie z pewną interpretacją Yin/Yang z tego świata równocześnie musiał odejść niezły skurwiel, podtrzymywała na duchu.

Nie pamiętam jak się z nim poznałem. To też znamienne – on od początku był kumplem. Po prostu pomijał etap poznawania się z ludźmi. Można w internecie znaleźć fotografię ze Zgorzelca z 1992 roku, gdzie siedzi przy perkusji z uśmiechem otoczony gromadką zaprzyjaźnionych z nim miejscowych dzieciaków. Chłopaki z zespołu FATE przypominieli niedawno, że on zawsze miał czas aby pogadać z młodymi kolegami z supportujących kapel, dać jakieś rady bębniarzom. Był pomocny dla wszystkich, zawsze grzeczny i kulturalnie się do wszystkich odnoszący. To zresztą sprawiało, że ludzie odwzajemniali się tym samym: jeśli wyjeżdżał z hotelu przed oficjalną godziną śniadania lub zmęczony późno po koncercie mógł liczyć na małą paczuszkę na wynos.

Pamiętam dzień, gdy przyjechaliśmy do Warszawy z Bakszyszem nagrywać płytę „One Love”. Dzień wcześniej, 17 września 1992 roku Armia ze Stopą w składzie zagrała w Częstochowie. Chłopaki zaraz po graniu się zawijali się autem do Warszawy, a ja na dworcu PKP dosiadałem się do Bakszyszy. Już w pociągu dowiedziałem się, że na dworzec w Opolu nie dotarł ich perkusista. Jakoś to było naturalne iż zadzwoniłem do Piotra, który zbyt długo sobie nie pospał, ale szybko pojawił się w „Złotej Skale”, dostał na słuchawaki nagranie demo i po pierwszym przesłuchaniu piosenki zaczynał grać rejestrowalne ślady. Musiał szybko płytę skończyć, bo następnego dnia grał już gdzieś z Voo Voo. Efekt – 13 utworów można wysłuchać i ocenić samemu. Jakby mało było tej pomocy, którą uzyskaliśmy nieśmiało zadaliśmy mu kolejne pytanie, o koncert z Bakszyszem w niedzielę, 19 września. Dostał skopiowane na kasetę demo z utworami i pojechał z walkmanem na swój koncert. On na każde pytanie o pomoc machinalnie mówił tak i czasami się zdarzało, że po analizie sytuacji i zorientowaniu się, że w tym czasie ma już coś zaplanowane musiał szybko kombinować jakieś rozwiązania alternatywne.

Mam w swojej głowie bardzo szczególny obraz, z 29 stycznia 1995 roku gdy pierwszy raz rozmawiałem z nim po tragicznym wypadku mającym miejsce niecały miesiąc wcześniej. To był jeden z momentów gdy stanąłem wobec wyjątkowo silnej ekspresji potęgi wiary. Piotrowi wiara w Boga uratowała życie, a Wspólnota, w której się znalazł pomogła w pogodzeniu się z wydarzeniem, na które nie ma się żadnego wpływu, ale którym się można zdręczać przez całe życie. Nigdy nie odczułem aby dotkął go kompleks neofity, on chyba jedyny nie zadzwonił nigdy namawiać na rekolekcje czy przyjście na spotkanie wspólnoty, a zapytany o to wprost powiedział mi, że dla niego wiara jest osobistą relacją z Bogiem.

Ostatnim razem spotkaliśmy się 17 października 2010 roku. Tego dnia grał z Izraelem w Londynie. A dzień wcześniej w Rybniku z Voo Voo. Na lotnisku miał być o piątej rano. Martwiliśmy się o leżącego w szpitalu Mirka Olszówkę, rozmawialiśmy trochę o sprawach zdrowotnych, pytał o stan zdrowia Sławka Gołaszewskiego, ja się go pytałem czy się wyspał. I nie pamiętam aby cokolwiek mówił o jakichkolwiek bólach głowy, wydawał się być w świetnej formie. A przecież te tętniaki powinny już o sobie dawać znać migrenami w tamtym czasie, do cholery jasnej! Słuchaliśmy materiału na nową płytę Voo Voo, który właśnie chłopaki dostali po końcowym miksie studyjnym i rozmawialiśmy o płycie z Mad Professorem oraz o planowanej trasie. Stopa był bardzo podekscytowany tymi koncertami. Zależało mu na zagraniu koncertu inaczej, dubowo, wzięciu udziału w czymś ciekawym, czego jeszcze nie doświadczył. Zresztą dzwonił jeszcze dwa tygodnie później i prosił aby trasę z Mad Professorem zrobić w lutym, bo wcześniejsze terminy miał już chyba zajęte z Voo Voo właśnie. Niestety nie doczekał ani trasy, ani winylowej wersji płyty z dubami.

Dlatego pozwoliłem sobie położyć mu ją na grobie. Odszedł niespodziewanie i myślę, że wiele osób żałuje, iż nie miało okazji powiedzieć Stopie wielu słów. Ja na prośbę redakcji o artykule na temat Stopy postanowiłem skorzystać z tej okazji wpychając się na pierwszy ogień, ale mam nadzieję, że Free Colours w następnych numerach chętnie udostępni miejsce na wspomnienia innych, bliższych Stopie przyjaciół. Na pewno słowa Alika Dzikiego czy Darka Malejonka będą ciekawsze niż moje…

PODZIEL SIĘ
Poprzedni artykułDeer: Raggamuffin biznes
Następny artykułSłoma: Rak przeciera szlak

DODAJ KOMENTARZ